Emil
Emil


– Jakie były początki Pana przygody z piłką?– Bardzo dużo trenowałem piłką do tenisa ziemnego. To przez odbijanie tej piłki i grę na familokach wyrobiłem sobie technikę. Mało kto miał prawdziwą futbolówkę. Ci, którzy mieli, pochodzili z zamożniejszych rodzin i najczęściej mało co grali. Jako dziesięciolatek chodziłem na stadion ROW-u, żeby patrzeć, jak trenują ligowcy, potem to, co zobaczyłem, powtarzałem między familokami.Moim pierwszym trenerem był na Piaskach Ryszard Dyczka. W klasie A mieliśmy za rywali silne zespoły z Pszowa, Rydułtów, Czerwionki, Leszczyn, Nowej Wsi. Pamiętam, jak w lidze juniorów graliśmy przeciwko ROW. Dostali od nas chyba z pięć. Ktoś powiedział trenerowi juniorów ROW-u Zbigniewowi Siewce, żeby się mną zainteresował, a on odpowiedział: „Takich jak on to momy pięciu, dziesięciu”. Bardzo mnie to zabolało. Nie chciałem grać nigdzie indziej, tylko w Silesii. Mieliśmy tam bardzo fajną atmosferę.– Jak się Pan odnalazł w pierwszej lidze?– Zacząłem trenować u Edwarda Jankowskiego. Przeszedłem z Silesii do rezerw, gdzie poza treningami trzeba też było pracować na dole w kopalni Chwałowice. Nie minął jeszcze tydzień, a po treningu spóźniliśmy się do pracy i wylądowałem u dyrektora na dywaniku. Powiedział mi: „Fajnie zaczynosz. Przychodzisz jako nowy i się spóźniosz”. Bałem się, że mnie wyrzucą, ale koledzy pocieszali mnie: „Nie przejmuj się, ty i tak za chwila bydziesz grać w pierwszej”. No i minęły dwa, trzy miesiące i zagrałem w lidze. Nigdzie nie czułem się tak dobrze jak wtedy w Rybniku, w ROW-ie. „Jana” [Edward Jankowski] był dla mnie najlepszym trenerem, a poza nim trenowali mnie tu jeszcze Józef Trepka i Henryk Wieczorek.– Potem było już znacznie lepiej...– Potem były najlepsze czasy z Andrzejem Frydeckim. Bałem się, że nie dam rady w pierwszej lidze. Andrzej mi mówił: „Nie przejmuj się, jak przyjdziesz do pierwszej ligi, nauczą cię grać”. Traktował mnie jak ojciec i ja mu tego w życiu nie zapomnę. Wspaniale było grać z takimi zawodnikami jak Józef Golla, który był w ROW-ie taką postacią jak Franz Beckenbauer, Heniek Zdebel, Józef Gach, Paweł Konsek, Edek Lorens, Zbyszek Kubelski, Stasiu Sobczyński czy Rysiu Błachut. Grałem w ROW-ie przez pięć lat i nie chciałem nigdzie stąd odchodzić. Ten klub był dla mnie jak rodzinny dom. Starały się o mnie najsilniejsze kluby w Polsce: Legia, Ruch, Górnik; działacze z Pogoni wynajęli na tydzień hotel, żeby mnie przez cały ten czas namawiać. W końcu zdecydowałem się na Górnik, bo to była wtedy mocna drużyna. Grałem z Szołtysikiem, Kurzeją, Gorgoniem, Pałaszem, Hutką.– A jaki mecz w barwach ROW-u utkwił Panu najmocniej w pamięi?– Nigdy nie zapomnę meczu z Legią Warszawa. Przegrywaliśmy 1:2 i w 90. minucie sędzia podyktował dla nas rzut karny. Wszyscy uciekali od piłki. Podszedł do mnie Józef Golla, wziął mnie za szyję, podprowadził do „jedenastki” i powiedział: „Strzelaj w swój róg.” Na bramce stał Piotr Mowlik. Ustawiłem sobie piłkę. Na stadionie zapadła kompletna cisza. Biegnę, a Mowlik robi zwód w swoją lewą stronę, czyli tam, gdzie powinienem strzelić. W ostatniej chwili zmieniłem zamiar i strzeliłem w drugi róg. Mowlik rzucił się w tę stronę, piłkę miał już na ręce, ale uderzyłem na tyle mocno, że wpadła do siatki. „Jana” już na mnie wrzeszczał. W szatni dostało mi się jeszcze bardziej. Przez dwa dni nie mogłem spać. Kręciło mi się w głowie. Myślałem, co by się stało, gdym nie strzelił. Dużo bramek zdobyłem z rzutów wolnych, ale jednej z ładniejszych strzelonych Piotrowi Czai sędzia nie uznał. Na Ruchu siatka na bramce była tak naszpanowana, że po strzale piłka odbiła się od niej i wyszła w boisko. Cieszyliśmy się z gola, ale sędzia nie pokazał na środek. Nie zauważył tego, że piłka była już w bramce.– Zaczynał Pan w ROW-ie, ale szczyt Pańskiej kariery powinien przypaść na występy w bardzo mocnym Górniku...Najlepsze czasy spędziłem w Rybniku. ROW to było dla mnie wszystko. Osiągnąłem to, że zostałem powołany do reprezentacji. Dla mnie to był olbrzymi zaszczyt, a dla całej rodziny wielkie wydarzenie. Kupili mi „ancug”, wystroili i wysłali na zgrupowanie. Wchodzę do hotelu, a tam wszyscy w dżinsach, swetrach, na luzie, odwracają głowy i patrzą na eleganta z Rybnika. Tak to wyglądało. W Górniku miałem dużego pecha. Trzy razy przeciwnicy złamali mi nogę. W Rybniku nie miałem żadnej kontuzji, a w Zabrzu z tego powodu skończyła się moja kariera. Za trzecim razem byłem wściekły na tego głupiego piłkarza, który wszedł w nogę, na której opierałem ciężar ciała, po tym, gdy przyjąłem piłkę piersią przy linii bocznej. Wiedziałem, że już nie będę grał. Postanowiłem uciec do Niemiec. W 1981 roku Górnik sprzedał Jurka Gorgonia, a w ramach transakcji był dla nas tygodniowy obóz w Saint Gallen w Szwajcarii. Przed naszym wyjazdem wysłałem do Niemiec żonę w odwiedziny do matki. Miałem 27 lat, ale wiedziałem, że po tych kontuzjach nie wrócę już do gry. W Górniku nikt nie wiedział, że chcę uciec. Pierwszego dnia po 22 wujek przyjechał pod nasz hotel samochodem. Noc spędziliśmy w Zurichu, a rano pojechaliśmy do Niemiec. Mieszkam tam i pracuję do dzisiaj. Trenowałem w pierwszoligowym MSV Duisburg, ale nie mogłem grać, bo byłem zawieszony przez PZPN. W tym czasie w Bayerze Leverkusen grał Andrzej Buncol. Gdy dowiedział się, gdzie jestem, powiedział o mnie menedżerowi Bayeru. Ten przyjechał do mnie i namawiał do przeprowadzki do Leverkusen. Tłumaczyłem, że z powodu tych kontuzji nie chcę już grać. Zaproponowali mi więc znalezienie pracy. Od 1982 roku pracuję w zakładach chemicznych w Leverkusen. Grałem tam też przez cztery lata w lidze okręgowej i przez pięć lat byłem pomocnikiem pierwszego trenera i opiekunem drużyny.Do niedawna grałem też w miejscowej drużynie oldbojów przeciwko Tradizioni Manshaft, Orłom Górskiego z Lubańskim, Szołtysikiem, Pałaszem. Te nazwiska są tam bardzo popularne. Wystąpiłem też w meczu oldbojów Ruchu i Górnika, na którym zebrało się tam 5 tysięcy widzów.– Jak Pan widzi swoją krótką i chyba nie do końca spełnioną karierę z perspektywy lat?– Ceniłem sobie, ze coś osiągnąłem. Ludziom trzeba pokazać, że coś się umie robić. Nie tylko pieniądze świadczą o człowieku. Kiedyś zupełnie nie liczyło się, ile się zarobi. Człowiek angażował się w grę całym sercem. Sukces był wtedy, gdy na trybunach siedziało paręnaście tysięcy ludzi. Graliśmy dla kibiców i ich zawsze najbardziej szanowałem. Pochodzę z biednej rodziny. Tego nie można zapomnieć szczególnie wtedy, gdy się człowiekowi poszczęści. Zawsze doceniałem ciężką pracę ludzi. Zawsze też jestem otwarty na tych, którzy kiedyś trzymali za mnie kciuki. Z jednej strony miałem dużo szczęścia, bo doceniono moją pracę i talent i pozwolono mi zagrać w pierwszej lidze. Mój brat Józek też dobrze grał, ale jemu się nie udało. Nie miałem szczęścia do reprezentacji. Przed Argentyną kadra Jacka Gmocha liczyła 40 zawodników. Przy takich nazwiskach jak Lato, Kasperczak, Szarmach, Janas, Żmuda trzeba było mieć bardzo dużo szczęścia, by wyjść z nimi na boisko. Tam szczęścia mi zabrakło. A byłem przekonany, że gdy pozwolą mi zagrać, to się sprawdzę. Tak jak kiedyś w lidze. Zagrałem wiele meczów w drugiej reprezentacji. Zawsze chciałem wyjść na boisko, pokazać, co umiem, dać z siebie wszystko. Cieszy mnie ogromnie, gdy przyjeżdżam do Polski, bo doświadczam tyle serdeczności, której w Niemczech jednak brakuje. Spotykam się z Andrzejem Frydeckim, ale chętnie witam się też z tymi kibicami sprzed trzydziestu lat i lubię z nimi pogadać.Rozmawiał Grzegorz Kowalczyk
1

Komentarze

  • szkoda 04 października 2021 10:35talent nieprzecietny.takiego przyspieszenia nie widzialem u zadnego innego pilkarza na swiecie.rzuty wolne z 40m na poziomie platiniego i arie hana.niestety bardzo pechowy zawodnik.

Dodaj komentarz