Henryk Grzonka wręczył książki najpierw wnukom Stanisława Ligonia  / Ireneusz Stajer
Henryk Grzonka wręczył książki najpierw wnukom Stanisława Ligonia / Ireneusz Stajer



Pochodzący z Łazisk rybnickich redaktor Henryk Grzonka napisał i wydał nakładem Biblioteki Śląskiej w Katowicach niezwykłą książkę. „Stanisław Ligoń 1879 – 1954. Ziemia Święta w obiektywie Karlika z „Kocyndra”” to nowa biografia autora „Berów i bojek - pozbawiona „białych plam” i przemilczeń o represjach jakich doznał po powrocie do kraju z wojennej tułaczki.

Zawiera między innymi blisko 120 zdjęć wykonanych przez bohatera publikacji w Palestynie. Po agresji Związku Sowieckiego 17 września 1939 roku na Polskę, w następnym dniu ówczesny dyrektor Polskiego Radia Katowice Stanisław Ligoń zdołał wyjechać na Węgry. Tak zaczął się siedmioletni exodus Karlika z „Kocyndra” na obczyźnie. Jego marzenie o powrocie do rodzinnych Katowic ziściło się w 1946 roku. Ale to była już inna Polska.

W holu Biblioteki Śląskiej otwarto wystawę poświęconą Stanisławowi Ligoniowi. Oprócz 80 fotogramów z Ziemi Śląskiej, gabloty zawierają wiele innych zdjęć twórcy „Radiowej Czelodki”, pamiątki osobiste, archiwalne egzemplarze „Kocyndra” oraz inne pisma krzewiące na niemieckim wówczas Górnym Śląsku polskość.

Głos Stanisława Ligonia

- Już tyle lat go nie ma, ale chciałbym, żeby to właśnie on rozpoczął spotkanie – oznajmił Henryk Grzonka licznym słuchaczom zebranym w sali Parnassos. W sali byli wnukowie bohatera książki, dla których spotkanie wiązała się z potężną dawką emocji. „Niech żyje Śląsk nasz ukochany. Z Polską miłością dycki (zawsze – przyp red.) związany” - z głośników popłynął głos Stanisława Ligonia. Na ekranie zobaczyliśmy łysego pana z charakterystyczną bródką. W radiowych archiwach zachowały się nieliczne fragmenty wypowiadane czy śpiewane przez Karlika z „Kocyndra”, wnuka poety - kowala Juliusza Ligonia.

- Kiedy w 1977 roku Polskiemu Radiu Katowice nadano imię Stanisława Ligonia, rok wcześniej skasowano prawie wszystkie nagrania z jego udziałem. Rzecz niepojęta, niezrozumiała, ale takie są fakty – przyznał Henryk Grzonka. Sam w latach 1998 – 2006 i 2008 – 2011 kierował działalnością programową, a w latach 2011 – 2016 był prezesem i redaktorem naczelnym PR Katowice. Doprowadził do powstania przed siedziba rozgłośni pomnika Stanisława Ligonia, jego słynnego poprzednika na tym stanowisku od 1934 roku do wybuchu II wojny światowej.

Twarze Lewantu

Dyrektor książnicy, rybniczanin profesor Zbigniew Kadłubek mówił jak barwną i wieloaspektową postacią był Stanisław Ligoń. - Działacz plebiscytowy, pisarz, radiowiec, artysta malarz, ale dziś uosabiany jakby w nowym medium. Dlatego, że maluje fotografią i to niezwykłą przestrzeń Palestyny, która kojarzy nam się z Biblią oraz historiami żyjącymi jak mity. Pokazuje te miejsca i wszystkie mają ludzi, twarze, co robi na mnie szczególne wrażenie. Ligoniowi udało się je przedstawić w innym sposób, w innym świetle Lewantu. Potrafił odczytać ich człowieczeństwo. Tak go będziemy wspominali, ale również jako człowieka o wielkim poczuciu humoru – stwierdził profesor Kadłubek.

Co ciekawe, Karlik z „Kocyndra” nigdy wcześniej ani nigdy później nie robił zdjęć. W Palestynie kupił prosty aparat małoobrazkowy. Najprawdopodobniej chciał po wonie pokazać rodzinie Ziemię Świętą, do której nie mogli pojechać jego dziadkowie ani rodzice. Pewnie było to ich marzeniem... Od razu staje się wytrawnym reporterem. Fotografuje święte miejsca chrześcijaństwa, judaizmu i islamu – Grotę Narodzenia wraz bazyliką czy Grób Racheli. Uwiecznia architekturę m.in. Jerozolimy, Tel Awiwu, Hajfy, Nazaretu, Akki, Ain Karem, gdzie przyszedł na świat Jan Chrzciciel, ale przede wszystkim ludzi.
Zdjęcia „Arabska sielanka”, „Beduin”, „W namiocie Jemenitów”, „Rabini w drodze do świątyni”, „Pasterz arabski na jeziorem Galilejskim”, „Orka” i wiele innych są kapitalnym zapisem etnograficzno – antropologicznym. Autor pokazał życie w Palestynie, współegzystencję Żydów i Arabów, gdy w tym samym czasie w Europie trwał Holocaust.

Album z Ziemi Świętej

- Jest z nami rodzina Stanisława Ligonia. Są z nami ludzie, jakby to on powiedział „w tej kocynderskiej robocie” pomagali mu, a przynajmniej wspomagali w różny sposób – poinformował redaktor Grzonka. Kiedy jakieś dwa lata temu postanowił napisać biografię Stanisława Ligonia, musiał zebrać pewne fakty, materiały, odwiedzał jego wnuków. - Andrzej Mieczkowski pokazał mi wtedy album, który Stanisław Ligoń zrobił własnoręcznie na białych, kredowych kartkach. W nim są fotografie, które wykonał w Ziemi Świętej. Zaniemówiłem... Od razu zrodziła się myśl, żeby przedstawić nowe wcielenie Stanisława Ligonia – zaznacza radiowiec. - Nie miałem świadomości, że ten album jest taki ważny. Uzmysłowił mi to dopiero redaktor Grzonka – przyznał pan Andrzej.

Autor ksiażki nie ma żalu lub pretensji do autorów poprzednich publikacji. - Mam świadomość, że w tamtych czasach nie wolno było mówić czy pisać o wszystkim. Można już było powiedzieć, że Ligoń był u generała Andersa i wrócił do ojczyzny jako żołnierz II Korpusu Polskiego. Ale już nie o tym, że wyciągał Ślązaków z niewoli alianckiej, bo wcześniej byli w Wehrmachcie. To był temat tabu. Kolejną „białą plamą” były lata powojenne – podkreśla Henryk Grzonka.

Gigant słowa

We wcześniejszych opracowaniach pisano, że Ligoń wrócił do radia, gdzie miał audycję „Przy sobocie o robocie”. Na antenie mówił o potrzebie niesienia ludziom radości. - Tylko, że po wojnie Ligoń nie przepracował w radiu na etacie ani jednego dnia. Nie było dla niego miejsca. Pozwolono mu jedynie współpracować – uzmysławia autor. Tymczasem zanim jeszcze ruszyła jego audycja, już otrzymywał listy od słuchaczy. Kiedy usiadł przed mikrofonem, a jego głos popłynął w eter dostawał tysiące listów.

- Był gigantem słowa, wspaniałym człowiekiem i redaktorem. Nawet ówczesna władza musiała się z nim liczyć. Kiedy poszła plotka, że Ligonia aresztowało UB dwie kopalnie zagroziły strajkiem. Musiał wystąpić w radiu i powiedzieć, że jest chory. Starałem się dokładnie opisać lata powojenne – opowiada Henryk Grzonka.

Jak gnębiono Ligonia

Ligonia gnębiono. W 1947 roku kazano mu zapłacić podatek od... wzbogacenia wojennego. Zachowała się korespondencja, w której Karlik z „Kocyndra” tłumaczy, że wszystko stracił. Jego dom został splądrowany, rozkradziony, że mieszkali w nim działacze NSDAP. Mimo to, ówczesna władza nie zgodziła się na umorzenie niesprawiedliwie nałożonego zobowiązania.

Rozłożono mu je na raty, dwie ostatnie musiał zapłacić po śmierci dziadka jeden z wnuków! Mało tego, kiedy Ligoniowi zabrakło pieniędzy i zwlekał z zapłatą jednej raty, komornik zabrał mu fortepian. Wyznaczono dzień i godzinę egzekucji.

Obejrzeliśmy pierwszy film dokumentalny o Ligoniu, zrealizowany w 1977 roku. - To był dość dobry klimat w telewizji dla dokumentu. Przyszło trochę młodych operatorów ze szkoły filmowej. Było nas trzech bezpartyjnych dziennikarzy, a mimo to zostałem szefem redakcji reportażu i filmu. Warszawa chętnie brała nasze produkcje. Okazało się, że można zrobić film o Stanisławie Ligoniu. Była tylko jedna ingerencja, lecz nie cenzury. Wiceszef telewizji poradził mi, by wyrzucić jedno zdanie z komentarza, bo nie przejdzie. Że Ligonia wykończyło UB – wspomina Wojciech Sarnowicz, współtwórca 25-minutowego dokumentu, który wyemitowano dla uczestników spotkania. Co ciekawe, film ma Henryk Grzonka. Sarnowicz podpisał licencję i dzieło trafiło do zbiorów Biblioteki Śląskiej. Nagrane na taśmie filmowej (celuloidowej) przejdzie obróbkę cyfrową w Warszawie.

Wspomnienia wnuków

- Jak dziadek wrócił z tułaczki, miałem 8 lat, gdy zmarł – chodziłem do drugiej klasy liceum. Nie zdawałem sobie sprawy z tak wielkiej jego popularności na Śląsku. Pierwszym momentem, gdy się o tym przekonałem była choroba dziadka. Audycję „Czeladka Radiowa nagrywano wówczas w naszym domu. Przyjechał wóz transmisyjny, rozciągnięto kable. Dziadek już wtedy nie wychodził z domu. Poznałem wówczas wszystkich aktorów „czelodki. Została mi pamiątka, poprosiłem o dedykacje do książki – wspominał Andrzej Mieczkowski. „Radiowa Czelodka” była pierwszą taka audycją w polskiej radiofonii. Tekstów nie pisał jednak Ligoń, a prozaik i dramatopisarz Józef Ponitycki. Dopiero później powstali „Matysiakowie” i „W Jezioranach”. Wszystko zaczęło się w Katowicach, za sprawą Stanisława Ligonia.

Karlika z „Kocyndrta” wspominali także dwaj pozostali wnukowie: Andrzej Sas-Jaworski i Tomasz Pietrykowski. Jak przyjeżdżali do Katowic, babcia czasami wpuszczała ich do gabinetu dziadka. Pilnowała, by mu nie przeszkadzać. - Mieszkaliśmy w Bytomiu. Dziadek przed śmiercią ciężko zachorował na serce i leczył się w bytomskim szpitalu. Odwiedzaliśmy go codziennie. Pamiętam, że był umęczony, słaby. Dobrze, że nie dożył czasów, gdy potomkowie powstańców śląskich emigrowali „za chlebem” do Niemiec – mówił Tomasz Pietrykowski. Zaraz po wojnie w domu Ligoniów trwała dyskusja, czy Stanisław powinien wrócić do kraju. - Nie wyobrażam sobie, żeby Polska obojętnie jaką jest, wyrządziła mi krzywdę – wierzył bezgranicznie Karlik z „Kocyndra”.

Matka Boska Piekarska z Quassasin

Na senie była jeszcze jedna rzecz – kopia obrazu Matki Boskiej Piekarskiej, którą w Ziemi Świętej namalował Stanisław Ligoń. Mniej wiemy o jego twórczości malarskiej, a przecież studiował w Berlinie i na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Był uczniem Jacka Malczewskiego i Józefa Mehoffera. Madonnę Piekarska namalował nieco inaczej. Z płótna patrzy radosne oblicze Matki Jezusa na jasnym tle – kolorystyka bardzo bliskowschodnia i afrykańska. Przedziwne są losy obrazu, który powstał na zamówienie 3 pułku ułanów śląskich, reaktywowanego w 1944 roku, do ołtarza polowego.

- Nie tak dawno dr hab. Marek Wroński znalazł niezmontowany film, nakręcony przez wojskowych operatorów na Pustyni Egipskiej. Ułani idą w procesji z tym właśnie obrazem. Jego poświęcenia dokonał inny wielki Ślązak, ksiądz Jan Brandys, powstaniec dowodzący Grupą Dziergowice w bitwie pod Górą św. Anny. W księdze pułkowej jest wpis, że film powstał w obozie Quassasin - opowiada Henryk Grzonka.

W 1947 roku Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie rozformowano, ułani śląscy trafili do Wielkiej Brytanii, a wraz z nimi obraz Ligonia. Potem umieszczono go w Muzeum Wojskowym przy Instytucie generała Władysława Sikorskiego. Następnie w nieznanych okolicznościach znalazł się w muzeum ojców marianów pod Londynem. Ułani śląscy, którzy co roku organizowali swoje zjazdy przypomnieli sobie o obrazie. Zaczęli go szukać i znaleźli płótno z Matką Boską Piekarską w... kotłowni ośrodka mariańskiego. Marek Wroński, który o tej jednostce wie wszystko i obronił nawet pracę habilitacyjną o ułanach śląskich w Londynie był na miejscu. W 1999 roku rotmistrzowie Józef Szumski i Tadeusz Czerkawski oficjalnie przekazali mu ten obraz. Dziś wisi na ścianie Muzeum Instytutu Tarnogórskiego, wśród tysięcy pamiątek po ułanach śląskich, którzy stacjonowali także w pobliskiej nam Pszczynie.

Losy wielu pozostałych obrazów Stanisława Ligonia niestety nie są nam znane.

Do tematu wrócimy w środowych „Nowinach”.

Galeria

Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt

Komentarze

Dodaj komentarz