Bjorg Lambrecht zmarł po uderzeniu w betonowy przepust / Facebook/Bjorg Lambrecht
Bjorg Lambrecht zmarł po uderzeniu w betonowy przepust / Facebook/Bjorg Lambrecht

Ireneusz Stajer, Sławek Obojski

Miało być wielkie kolarskie święto, a stała się niewyobrażalna tragedia. W poniedziałek (5 sierpnia) na trasie trzeciego etapu Tour de Pologne z Katowic do Zabrza zginął 22-letni Bjorg Lambrecht. Kolarza belgijskiej grupy Lotto-Soudal wymieniano nawet w gronie kandydatów do wygrania całego wyścigu, a przynajmniej z szansami na zwycięstwa etapowe.

Dziś Prokuratura Rejonowa w Rybniku wszczęła śledztwo w kierunku ewentualnego popełnienia przestępstwa z artykułu 177 paragrafu 2 Kodeksu karnego, dotyczącego spowodowania wypadku w ruchu lądowym ze skutkiem śmiertelnym.

- Prowadzimy czynności zmierzające do wyjaśnienia okoliczności i przebiegu zdarzenia. Ustalamy z jakiego powodu zawodnik nagle zjechał na pobocze do rowu melioracyjnego i uderzył w betonowy przepust. Chcemy odtworzyć przebieg tego tragicznego zdarzenia – powiedziała nam wczoraj Barbara Drewniok, zastępca prokuratora rejonowego w Rybniku. Zlecono sekcję zwłok, która dokładnie określi skalę obrażeń.

Nikomu na razie nie postawiono zarzutów i nie wiadomo, czy ktoś je usłyszy. Zawody sportowe rządzą się nieco innymi prawami, uczestnicy zawsze muszą wkalkulować w swoje starty jakieś ryzyko, choć może to zabrzmieć dość potwornie.

We wtorek, na trasie z Jaworzna do Kocierza nie będzie też poważnego ścigania. Z szacunku dla Bjorga organizatorzy wyścigu wspólnie z komisją sędziowską oraz grupami kolarskimi zdecydowali o neutralizacji czwartego etapu. Trasa została skrócona do 133,7 kilometra, a z dwóch zaplanowanych rund odbyła się jedna. Odwołano paradę rowerową Kinder+Sport Mini Tour de Pologne i zawody z cyklu Cup.

Nie wiedzieli co robić?

Do wypadku doszło na ulicy Palowickiej w Bełku. Droga była prosta, a nawierzchnia dobra. 48 kilometr etapu, jak okazało feralny. Jak mówili świadkowie zdarzenia, wcześniej padał deszcz, więc mogło być ślisko. Czy to jednak było przyczyną dramatu, który wydarzył się parę chwil później? O godzinie 16.10, z niewiadomych powodów belgijski kolarz zjechał na pobocze... Z okolicznych domów wybiegli ludzie. Niektórzy spośród nich widzieli to co stało się na trasie. Twierdzą, że zaraz po wypadku był przytomny. Krzyczał z bólu i był zakrwawiony.

- Dwóch kolarzy zahaczyło się kierownicami, jeden wpadł do rowu i uderzył głową w betonowy mur - mówił jeden z mieszkańców. Według świadków, załoga ambulansu "działała w sposób tragiczny".

- Nie założyli kołnierza ochronnego, w karetce nie było lekarza, doktor przyleciał dopiero w helikopterze – mówili. Pan Darek był bardzo wstrząśnięty tym, co zobaczył. - Sam przeszedłem kurs pierwszej pomocy i wiem, jak taka akcja powinna wyglądać. Ratownicy z karetki nie bardzo wiedzieli, co robić - zaznaczył mężczyzna. Świadkowie dziwili się, że rannego nie zabrał helikopter Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Ich zdaniem, policja nie chciała wstrzymywać przejazdu peletonu, choć na poboczu leżał ciężko poturbowany zawodnik. Ambulans zatrzymali dopiero mieszkańcy.

Film z wypadku

Jeden z kibiców nagrał film. Nie widać co prawda na nim Bjorga, ale mieszkańców, którzy od razu ruszyli rannemu z pomocą. Z kadrów wyłania się obraz dramatu.

- Mężczyzna został przewieziony karetką do szpitala w Rybniku. Rannego eskortowały radiowozy na sygnale – informuje młodszy aspirant Dariusz Jaroszewski z rybnickiej policji.

- Pacjenta przywieziono około godziny 17.20, był w krytycznym stanie. Cały czas w karetce i na SOR-rze lekarze oraz ratownicy prowadzili resuscytację krążeniowo – oddechową, walczyli o przywrócenie mu czynności życiowych. Reanimacja niestety nie przyniosła skutku. Mężczyzna zmarł około godziny 17.40 w wyniku bardzo ciężkich obrażeń narządów wewnętrznych. Pacjenta próbowano zoperować już na SORze, bo nie było czasu, by transportować go na blok operacyjny -  podkreśla Michał Sieroń, rzecznik prasowy Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego numer 3 w Rybniku.

Reanimacje była ważniejsza

Dr n. med. Ryszard Wiśniewski, lekarz Tour de Pologne, nie ma żadnych zastrzeżeń do czynności podjętych przez zespół karetki pogotowia ratunkowego z Siedlec (województwo mazowieckie), które tak jak w poprzednich latach obsługuje trasę wyścigu.

- Załoga ambulansu działała na wysokim poziomie i jak najbardziej profesjonalnie. Nie można było nic zrobić – powiedział nam wczoraj rano. Jest zdumiony uwagami mieszkańców. - W przypadku kołnierza ortopedycznego obowiązują teraz zupełnie inne zasady. To nie jest tak, że nie chciało się go założyć. Problem u tego pacjenta był zupełnie inny. Doznał on bowiem urazu jamy brzusznej i klatki piersiowej. Trwała reanimacja, ważniejsze było przywrócenie czynności życiowych – tłumaczy dr Wiśniewski.

Jak dodaje, w ambulansie nie było lekarza, bo być nie mogło. - Zgodnie z przepisami jechałem w samochodzie tuż za sędzią głównym. Miałem do dyspozycji karetki, które z uwagi na duże gabaryty muszą poruszać się na końcu całej kolumny. O trasie etapu powiadomiliśmy również wszystkie stacje pogotowia ratunkowego w okolicy – wyjaśnia szef służby medycznej wyścigu.

Ponadto sędzia i lekarz nie dostali informacji o kraksie. - Wiemy, że Bjorg Lambrecht sygnalizował ręką, że potrzebuje kontaktu z dyrektorem swojej grupy kolarskiej. Nie dał jednak znać, że konieczna jest pomoc medyczna. Wówczas taka informacja trafia do sędziego, a od niego do nas.

Śmigłowcem nie dało rady

Dopiero stojący na poboczu ludzie zatrzymali ambulans, który jechał na końcu wyścigu – przyznaje lekarz. Zadysponowano śmigłowiec, który przyleciał w ciągu kilku minut.

Nie mógł zabrać pacjenta, ponieważ cały czas trwała resuscytacja - krążeniowo – oddechowa, bezpośredni masaż serca. W śmigłowcu byłoby to niewykonalne. Pacjenta można transportować drogą lotniczą tylko wtedy, gdy ustabilizuje się funkcje życiowe. Tak nie było w tym przypadku. Druga rzecz, to brak lądowiska. Helikopter nie wylądowałby w Rybniku, bo wyznaczone do tego celu miejsce jest remontowane – mówi dr Wiśniewski. Michał Sieroń przyznaje, że trwa przebudowa lądowiska na całodobowe.Zmarł na noszach

Zmarł na noszach

- Pacjent zmarł w szpitalu na noszach naszej karetki. Rzeczywiście, nie było czasu, by przekładać go na stół operacyjny. Zawodnika próbowano zoperować na specjalnej desce, która leżała na noszach. Niestety, zmarł – podsumowuje lekarz. I jest jeszcze coś. - W karetce sprawdzono mu zawartość cukru we krwi. Poziom glikemii był bardzo niski, to było zaledwie 40 mg/dL przy normie od 70 do 99, co może wskazywać na zasłabnięcie – mówi dr Wiśniewski.

Cały artykuł przeczytacie w środowych „Nowinach”.

Komentarze

Dodaj komentarz