Potomkowie prześladowanych spotkali się na mszy św. w rybnickiej Bazylice św. Antoniego / Ireneusz Stajer
Potomkowie prześladowanych spotkali się na mszy św. w rybnickiej Bazylice św. Antoniego / Ireneusz Stajer

Mija 74. rocznica Tragedii Górnośląskiej. Jak szacują badacze, kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców naszego regionu zostało wówczas deportowanych, głównie przez wojskowe władze sowieckie na wschód. Do rodzin wrócili nieliczni.

W niedzielę w rybnickiej Bazylice pw. św. Antoniego Padewskiego została odprawiona msza św. w intencji pomordowanych, przesiedlonych i prześladowanych Ślązaków, mieszkańców ziemi rybnickiej, w latach 1945 – 1946. Nabożeństwo zamówiła Demokratyczna Unia Regionalistów Śląskich.

Ci, których dotknęły represje, w większości są już bardzo starzy i schorowani. We mszy uczestniczyli nieliczni. Ich dzieci i wnukowie znają szczegóły tamtych dramatycznych wydarzeń z opowieści. Kilkanaście wspomnień zamieszczono w książce prof. Kazimierza Miroszewskiego i dr. Mateusza Sobeczki „Jo był ukradziony. Tragedia Górnośląska. Ziemia rybnicka”.
Zabójstwa i gwałty

- Rok „wyzwolenia” 1945 odczułam jako rok zniewolenia, pogardy, bezbożności. Miałam wtedy 13 lat. Najgorszy był pierwszy dzień, a właściwie noc, jak przyszli pijani Rosjanie, którzy kradli wszystko, co można było zabrać – mówi Łucja Porwoł z Rybnika-Niewiadomia. Na porządku dziennym były zabójstwa i gwałty.

Jak dodaje, przed frontowcami z Armii Czerwonej trzeba było ukryć młode dziewczyny. - Zanim pojawili się żołnierze, mój tato zaprowadził do piwnicy i przykrył słomą jedną mieszkankę Niewiadomia i dwie z Radziejowa. Jak weszli do piwnicy z zapalonymi gromnicami, baliśmy się, że nas zabiją. Oni jednak pytali tylko o dziewczyny. Przeszukali nawet słomę, w której były ukryte. Ponieważ zrobili to pobieżnie, nie znaleźli nikogo – opowiada pani Łucja. Potem znaleźli harmoszkę wuja. 13-letnia Łucja zaczęła wówczas głośno tupać do muzyki, żeby nie było słychać ukrytych dziewczyn. To im się spodobało. Na koniec wzięli harmoszkę i worek cukru w kostkach i poszli sobie.

Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Tragiczny los spotkał mieszkańców Przyszowic. Wkraczające oddziały Armii Czerwonej uznały miejscowość za należącą przed wojną do Niemiec, co było niezgodne z prawdą. Rabowali, rozstrzeliwali i gwałcili kobiety. W Przyszowicach straciło wówczas życie 61 osób!

Ludzie się bali
Błażej Adamczyk z Radlina miał w 1945 roku 14 lat. Zapamiętał, że ludzie strasznie bali się wkraczających Rosjan. - Niemcy opowiadali jak się zachowują, co potem niestety okazało się prawdą – zaznacza.

W lutym 1945 roku, pełnomocnik Tymczasowego Rządu Polski na powiat rybnicki, kapitan Leon Fojcik, w sprawozdaniach do wyższych władz donosił o grabieżach i mordach. Pisał, że czerwonoarmiści gwałcą kobiety, w tym nieletnie. Do takich karygodnych zachowań doszło m.in. w Dębieńsku i Gierałtowicach. Jaskrawym przykładem zwyrodnienie było było zgwałcenie przez kilku żołnierzy 14-latki z Wilczy. Dziewczynka w ciężkim stanie trafiła do szpitala.

Ofiarami działań żołnierzy sowieckich były także osoby duchowne. Zginął m.in. ksiądz Augustyn Rasek, proboszcz w Pstrążnej. Nie są znane szczegółowe okoliczności jego śmierci. 30 marca 1945 roku dowództwo oddziałów radzieckich zarządziło ewakuację mieszkańców wsi. Proboszcz na chwilę odłączył się od grupy ludzi, zapewne po to, by odpocząć. Jego ciało znaleziono w okolicy świeżo zakopanego okopu.

Bandy maruderów
Pełniący obowiązki starosty rybnickiego dr Paweł Gawlik alarmował, że kurierom gminnym zabiera się rowery. Łączników pieszych zabiera się do różnych prac, mimo że posiadają odpowiednie zaświadczeń. Ludzie boją się wracać do swych domów na skutek „nieodpowiedniego zachowania się osobników ubranych w mundury Armii Czerwonej (gwałty, rabunki, podpalenia i niszczenie majątku ruchomego”.

Naczelnik gminy Rowień donosił starostwu w Rybniku, że w okolicy mnożą się napady rabunkowe. Bandy utworzone wyłącznie przez maruderów Armii Czerwonej zabierają mieszkańców kozy, konie, króliki i drób.
Bezprawiu oddziałów frontowych próbowali przeciwstawiać się wyżsi dowódcy. Znane są przypadki rozstrzelania czerwonoarmistów, którzy dopuścili się zbrodni. Do aktów przemocy dochodziło rzadziej w tych miejscowościach, gdzie działały już posterunki polskiej Milicji Obywatelskiej. Część rozbojów dokonywali również osobnicy w polskich mundurach. W Ruptawie zabrali krowę oraz ziemniaki. Od października 1945 roku sytuacja zaczęła się uspokajać.

Wagonami bydlęcymi
Bardzo dotkliwe były aresztowania i deportacje. Najczęściej mieszkańcy byli zabierani początkowo do prac przyfrontowych, a następnie przekazywani do punktów zbiorczych i wysyłani na wschód. W aresztowaniach brali udział czasem funkcjonariusze MO i Urzędu Bezpieczeństwa – nie zawsze świadomi tego, że ludzie ci zostaną przetransportowani bydlęcymi wagonami do Związku Radzieckiego. Wielu z nich nie przeżyło podróży. Na miejscu byli kierowani do katorżniczej pracy w prymitywnych kopalniach czy kamieniołomach.

Po ojca Łucji Porwoł przyszło wiosną 1945 roku, podczas prac polowych, dwóch Polaków z biało - czerwonymi opaskami na ramieniu. To samo spotkało innych niewiadomian. - Myśleliśmy, że zostali zatrzymani na chwilę, ale tato długo nie wracał. Potem z mamą widzieliśmy przemarsz „jeńców” na drodze z Raciborza (tam był jeden z obozów zbiorczych – przyp. red.) do Rybnika. Było ich bardzo dużo i nie mogliśmy im dać jedzenia. Zauważyłam wujka z Leszczyn – wspomina pani Łucja.

Ojcu pani Porwołowej udało się zbiec z obozu w Raciborzu. Nie musiał specjalnie się ukrywać, bo Sowieci mieli bałagan w dokumentach. Ta sztuka nie udała się sąsiadowi, który wrócił z Rosji dopiero w 1949 roku. Był tak wycieńczony, że leczono go... psim sadłem.

Fałszywe oskarżenia
Większość osób aresztowano i zamknięto w obozach pracy na terenie Polski albo deportowano do ZSRR bez podania powodu. Z materiałów archiwalnych wynika, że przyczyną wielokrotnie były fałszywe oskarżenia, których dopuszczały się nieraz osoby o niemieckich przekonaniach, by pozbyć się świadków swoich niecnych zachowań w czasie okupacji.

Jedną z najbardziej perfidnych metod stosowanych przez władze radzieckie, było rozwieszanie od lutego 1945 roku ogłoszeń o konieczności stawienia się do prac przyfrontowych mężczyzn w wieku 17 – 50 lat, na czas 14 dni. Za niestawienie się groziły surowe konsekwencje. Potem wielu z nich zamykano w obozach albo wywożono wschód. Nieraz zabierano przypadkowych mężczyzn w drodze z lub do pracy, głównie górników i hutników. Wielu mieszkańców naszego regionu trafiło do obozu w Oświęcimiu-Brzezince, gdzie przebywali w barakach zbudowanych przez Niemców.

Jak podają autorzy książki, z całego Górnego Śląska deportowano co najmniej 30 tysięcy ludzi. Powstająca w katowickim oddziale Instytutu Pamięci Narodowej baza liczy już blisko 50 tysięcy nazwisk. Pierwszą gehennę przeżywali podczas transportu do ZSRR. Ciasnota, brud, brak żywności, lekarstw oraz opału powodowały dużą śmiertelność. Zdarzały się grabieże i zajmowanie mieszkań deportowanych.

Drut kolczasty
Vincent Zaremba z Przyszowic opisał wygląd jednego z obozów na terenie ZSRR: - Był ogrodzony drutem kolczastym, a w rogach stały cztery wieżyczki wartownicze. Każdy barak miał cztery izby, wyposażone w drewniane piętrowe prycze bez żadnych posłań. W zasadzie prycza była jedna bez wydzielonych miejsc. W baraku o wymiarach orientacyjnie 8 x 30 metrów mieszkało... ok. 250 ludzi.

Hubert Raszczyk deportowany z Rydułtów do Kazachstanu opowiada, że cały czas karmiono ich rybami z łuską oraz przeleżałym ziarnem. Dlatego ludzie łapali tyfus i inne choroby. Od ciasnych i twardych prycz rogowaciała skóra. - Spać się i tak nie dało, bo cały czas prześladowały nas pluskwy. Spadały na ludzi jak deszcz. Wchodziły do uszu i oczu, strasznie gryzły, mam ślady do dziś. Nikt ich nie zwalczał – wspomina.

Główną przyczyną deportacji był brak rąk do pracy w radzieckiej gospodarce. Tamtejsze władze postanowiły zapełnić lukę ludnością niemiecką z podbitych terenów. Górnoślązaków zabierano również z przyczyn politycznych. Chciano bowiem zmniejszyć wpływy niemieckie na zachodnich terenach przyszłego imperium sowieckiego. Nie rozumiano przy tym specyfiki naszego regionu, którego mieszkańcy masowo przyjęli Volkslistę. Paradoksalnie, wśród deportowanych byli czasem działacze polskiego podziemia niepodległościowego.

Komentarze

Dodaj komentarz