Ceremonia ślubna Jana Lubosa i jego partnerki / Archiwum
Ceremonia ślubna Jana Lubosa i jego partnerki / Archiwum

Za pierwszym razem pojechał do dawnego Syjamu z wycieczką. Następnie udał się w rejon Bangkoku w celach zawodowych. Zauroczony gościnnością Tajów, kulturą i przyrodą kraju został na dłużej.

W grudniu ubiegłego roku ożenił się z Narumol. - Poznaliśmy się przypadkowo. Podczas drugiego, zaplanowanego już spotkania, rozmawialiśmy przez trzy godziny. Czułem, że się świetnie rozumiemy – opowiada pan Jan.

35-letnia Narumol biegnie mówi po angielsku, pracuje w dużej międzynarodowej korporacji. Jak twierdzi pan Jan, jest wspaniałą, ciepłą, dobrą kobietą.

Po kilku miesiącach wzięli ślub. - Związek legalizuje się w starostwie. Nie ma jednak ceremonii, jaką znamy z polskich urzędów stanu cywilnego. Polega to na prawnej rejestracji małżeństwa, co przypomina praktykę z czasów PRL. Należy złożyć dokumenty potwierdzające stan wolny i przedstawić dwóch świadków – wymienia rybniczanin.

Za gorąco na tańce


Większość Tajów nie uznaje jednak wizyty w urzędzie za ślub. - Znam wiele osób, które się nie zarejestrowały. Zawarły natomiast związek małżeński wyłącznie podczas ceremonii domowej, co nie ma prawnego znaczenia, ale jest umocowane w tradycji. Uroczystość prowadzi starszy osady, z której pochodzi panna młoda. Naczelnik opowiada o przyszłych małżonkach oraz ich rodzinach. Zwraca się do bóstw czy duchów opiekuńczych wioski o zaakceptowanie mężczyzny i przyjęcie go do wspólnoty. Ceremonia bardzo różni się od ślubu w chrześcijaństwie – przyznaje Jan Lubos.

Wesele, tak jak u nas, trwa zwykle dwa dni. - Stół zastawiono daniami z ryb, wieprzowiny, drobiu, warzywami i owocami. To następna rzecz, która mnie zauroczyła. Tajlandia słynie z ogromnej ilości różnych owoców i warzyw, o których nie miałem pojęcia, że istnieją – podkreśla rybniczanin.

Zasmakował w durianie, zwanym azjatyckim królem owoców, dość jednak kontrowersyjnym. - Nie każdy go zje, zwłaszcza Europejczyk, ze względu na nieprzyjemny zapach. Przyznam szczerze, że w Chinach mi nie smakował. W Tajlandii już tak, bo rosną tu najlepsze odmiany, ale nie nadają się do transportu. Po 3-4 dniach stają się niesmaczne – mówi nasz bohater.

Na weselu były śpiewy. - Tańców znacznie mniej. Klimat zwrotnikowy monsunowy jest za gorący na brykanie – uśmiecha się pan Jan. Kiedy u nas panuje zima, tam temperatura sięga 32-35 stopni C. Jest przy tym bardzo wilgotno.

Błogosławieństwo mnicha

Tajlandia zwana jest "krajem uśmiechu". Nie bez przyczyny. - Może to nam wydawać się dziwne, ale na ulicy wszyscy uśmiechają się do wszystkich. Jest to szczere, nie wystudiowane, jak np. u ekspedientek w europejskich czy północno-amerykańskich sklepach. Tajowie naprawdę lubią ludzi. Widziałem, jak ktoś zajechał drugiemu kierowcy drogę. W Polsce doszłoby do karczemnej awantury. Tam, po chwili ciszy, panowie uśmiechnęli się do siebie i odjechali w swoją stronę. Uśmiech rozładowuje wszelkie niesnaski – stwierdza nasz człowiek na Dalekim Wschodzie.

To samo dotyczy polityki. - Tajowie mają swoje sympatie i antypatie. Teraz właśnie toczy się kampania do parlamentu. W miastach widać transparenty z kandydatami, słychać nawoływania przez megafony. Nikt jednak nikogo nie obraża. Internet jest wolny od hejtu, mowy nienawiści, którą spotyka się w Polsce oraz innych krajach europejskich, Ameryce i Japonii – wymienia rybniczanin.

Żona wyznaje buddyzm, on jest katolikiem. Mieszkają w bloku w niedużym mieście na północ od Bangkoku. - Codziennie rano widzę z balkonu mnichów w szafirowych szatach. Chodzą boso i żebrzą. Ludzie dają im jedzenie. Tylko raz dostrzegłem, że ktoś wręczył banknot. Rzeczą zupełnie normalną jest, jak błogosławią klęczących na ulicy przechodniów. Potem wracają do klasztoru i spożywają śniadanie z tego, co dali im ludzie. Modlą się za swoich dobroczyńców – opowiada rybniczanin.

Konserwatywni i tolerancyjni

Tajowie są z jednej strony konserwatywni, a z drugiej niezwykle tolerancyjni. Liberalni obyczajowo i religijni. - Po ślubie jednym z pierwszych tematów, podjętych przez moją żonę – buddystkę, były sprawy duchowe. Powiedziała mi, gdzie najbliżej znajduje się kościół katolicki. Dowiedziałem się też, że ma kuzynkę muzułmankę. Wyznanie nawet bliskich sobie ludzi nie ma dla nich znaczenia. Kierują się maksymą: "Żyj i pozwól żyć innym". Wiara oraz sposób przeżywania religii zaliczają do bardzo osobistych spraw - mówi pan Jan.

To taka bardzo dziwna dla Europejczyków mieszanka. - Dla Tajów wartością nadrzędną jest rodzina. Zdarza się, że to matka podejmuje ostateczną, nigdy nie negowaną decyzję nawet w sprawach już dorosłych, mających własne rodziny, dzieci. Codziennością jest co najmniej konsultowanie z nią swoich decyzji – uzmysławia rybniczanin.

To trochę przypomina model śląskiej rodziny. Formalnie jej głową jest ojciec. Faktycznie o większości spraw w domu decyduje matka – powierniczka i doradczyni dzieci. - Przy okazji każdego święta Tajowie wracają zawsze do rodzinnego domu i okolicy, z której się pochodzi. Nawet jeżeli jest to tylko obszerna, ale przewiewna, kryta blachą chałupa bez żadnych wygód, a na co dzień mieszkamy w nowoczesnym i kosztownym apartamentowcu – wskazuje Jan Lubos.

Szok kulturowy

W kwestiach obyczajowych nawet tolerancyjni Skandynawowie mogą być tutaj zaskakiwani na każdym kroku. Na plaży nie spotkamy Tajki w bikini. - Półnagie dziewczyny tańczące na scenie tak naprawdę są ubrane w obcisłe, cieliste trykoty. Każda pod krótką sukienką ma dodatkowo szorty – opowiada rybniczanin.

Wszędzie spotkać można ladyboyów, czyli metrykalnych panów, ubierających się i żyjących jak kobiety. Są i tomboye, to panie żyjące jak mężczyźni. Co ciekawe, Tajowie rozróżniają ich na pierwszy rzut oka, dla nas może być to trudniejsze. - Niedawno w czasie imprezy firmowej, przy ośmioosobowym stoliku siedziałem z żoną, a z nami: para gejów, żona i matka ladyboysów, dziewczyna żyjąca w związku z tomboyem oraz facet, który jest mężem i ojcem. Tutaj nikomu to nie przeszkadza, ale też nikogo nie dziwi – stwierdza rybniczanin.

Daleki Wschód pod względem kulturowym jest zupełnie inny od Europy. Zamieszkać może tam tylko człowiek, który umie szanować odmienności. Jak zauważył pan Jan, nie trzeba przyjmować tajskich norm, ale nie wolno gorszyć się tym, co tam ujrzymy. - Ludzie wszędzie są tacy sami. Akcentują jednak różne wartości. Wynoszą to ze swego wzorca domowego i otoczenia. W Tajlandii czymś absolutnie fundamentalnym jest równowaga i pogoda ducha. Przejawia się to nawet w ruchu ulicznym, choć mamy wrażenie totalnego chaosu. Bangkok przemierza znacznie więcej samochodów niż Warszawę, niemniej wypadki są rzadkością. Dzięki właśnie życzliwości kierowców, można bezpiecznie włączać się do ruchu – wskazuje rybniczanin.

Zaczęło się od Go

Od zawsze ciągnęło go na Daleki Wschód. Nie potrafi zdefiniować, dlaczego. Na studiach poznał tajniki Go, gry, która w XVIII wieku osiągnęła w Japonii status dorównujący słynnej ceremonii parzenia i picia herbaty Cha-no-yu. Dość szybko awansował do krajowej czołówki. - Pierwszy raz poleciałem do Japonii z reprezentacją Polski na mistrzostwa świata w Go. Później byłem tam jeszcze wielokrotnie. Wydawało mi się, że nie znajdę nic ciekawszego od Japonii – wspomina.

Znacznie ciekawsze okazały się Chiny – kraj pod każdym względem różnorodny. - Chińskie i tajskie jedzenie zalicza się do światowego topu. Zasłużenie – dodaje.

Znakomita większość z nas nie zdaje sobie sprawy, jak fascynujące są kraje pozaeuropejskie. - Egzaltujemy się Koloseum w Rzymie, które szczerze mówiąc jest kupą gruzu. To samo tyczy się ateńskiego Akropolu. Tymczasem wjeżdżamy do chińskiego miasteczka, gdzie nie docierają turyści. Wita nas brama wjazdowa z wieżyczką strzelniczą, jaką można zobaczyć na filmach z Kraju Środka. Idziemy do restauracji z lampionami. Na tabliczce widnieje napis, że lokal prowadzi od... 800 lat powiedzmy rodzina Wang - uzmysławia rybniczanin.

- Kolejny dom zamieszkuje znajomy mego przyjaciela. W budynku tym wytwarza słynny chiński serek tofu, znany od starożytności. Dowiadujemy się z szyldu, że jest produkowany tą samą metodą od... 13 pokoleń. Mój przyjaciel jest miłośnikiem historii. Próbuje bezskutecznie kupić od przedsiębiorcy kamienny obciążnik do prasy, która wytłacza ser. Przecież to tylko kamień. Gospodarz uśmiecha się tylko pod nosem i odmawia – opowiada Jan Lubos.

Jeszcze jeden dom z metalową tabliczką i godłem Chin. Okazuje się, że wzniesiono go dla urzędnika z dynastii Qin, jakieś 2250 lat temu. Polski ani wielu innych współczesnych państw, nie było jeszcze wówczas na mapie Europy. - Budynek ma trzy podwórza. Na pierwsze może wejść każdy. Po placu biegają kury i pieski. Dziadek z charakterystyczną wąską chińską bródką skubie fasolkę. Tego się nie widzi na wycieczce z biurem podróży. To mnie zachwyciło – tłumaczy globtroter.

Śląsk jak Isaan

Jan Lubos dalej działa na rzecz Śląska. Na dniach ma się ukazać jego najnowsza książka o historii naszego regionu. Znajdzie się w niej część przeredagowanych artykułów, które ukazały się na łamach "Nowin". Pochodzący z Popielowa publicysta, wiele wspólnego znalazł u swojej żony...

- Narumol jest Tajką, jak ja Polakiem. W rzeczywistości pochodzi z ludu Isaan, największej mniejszości etnicznej, zamieszkującej północno-wschodni region kraju o takiej samej nazwie i posługującej się językiem spokrewnionym z laotańskim. Bez trudu porozumiewa się za granicą, o czym mogłem się przekonać, gdy byliśmy na wycieczce w Laosie. Podobnie jest ze mną - Ślązakiem. Łatwo dogadam się z mieszkańcami morawskiej wioski spod Brna. Z racji wielowiekowej przynależności do Królestwa Czech, genetycznie jest nam bliżej do Czechów niż Polaków. Oficjalnie jednak Narumol jest Tajką, a ja Polakiem, choć dostrzegamy swoją odmienność – podsumowuje rybniczanin.

Ireneusz Stajer

4

Komentarze

  • daro 09 października 2021 11:07fajny, ciekawy artykuł. Nie ma co zazdrościć panie Szołtys. Każdy może jechać, wystarczy kupić bilet. Ja byłem 3 razy i wybieram się jeszcze.
  • rybniczanka i 26 czerwca 2020 16:43co my mamy do tego??? i czy komentarz się ukaże znając życie NIE! dlaczego nie publikujecie komentarzy !!!
  • Doda Wiza 13 listopada 2019 22:36Ciekawa jestem czy pana żona była w Polsce. Mój syn od roku próbuje zaprosić tajkę do Polski i ciągle dostaje odmowę wizy. Żenada. Niby wolny kraj a Polak nikogo nie można zaprosić
  • Szołtys Każdy orze jak może 24 lutego 2019 22:14Chyba ciężko znosił porażki w wyborach, że go aż tam wywiało.

Dodaj komentarz