Mąż przywołany z zaświatów

Na żorskim Kościółku (część starego miasta) mieszkała rodzina Myconiów. Właściwie niczym się nie wyróżniali. Ojciec, cichy, spokojny człowiek, pracował w miejscowej hucie, a matka, kobieta dość jeszcze młoda i energiczna, zajmowała się siódemką ich dorastających dzieci.
Pewnego dnia Mycoń uległ wypadkowi w hucie i mimo że był w średnim wieku i nigdy nie chorował, to kilka dni później zapukał do świętego Piotra. Jego rodzina została bez środków do życia, ale pomogli, niezawodni jak zawsze, najbliżsi sąsiedzi. Po pogrzebie zebrali niewielką kwotę pieniędzy i wręczyli ją wdowie. Zaopatrzyli też Myconiów w produkty żywnościowe, a pani rechtorowa, która mieszkała na sąsiedniej ulicy, dała kobiecie pracę. Mycońka chodziła do niej dwa razy w tygodniu, sprzątała, prała, myła podłogi, nosiła drewno na opał i wykonywała różne inne prace konieczne w wielkim domu.
A że była uczciwa i przykładała się do roboty, niedługo potem wynajęła ją do pracy również inna miejscowa dama. Po śmierci męża i ojca dom Myconiów jakby opustoszał, ale pomimo panującego w nim smutku, wszystko szło ku lepszemu. Jednak najmłodsze dzieci bardzo tęskniły za ojcem. Mycońka wyraźnie dość już miała nieprzespanych nocy, kiedy to malcy budzili się z krzykiem i go przywoływali, więc postanowiła temu zaradzić. Pewnego dnia wybrała się do czarownika. Mieszkał on w okolicy Pawłowic, więc załatwienie sprawy zajęło jej prawie dwa dni. W drodze powrotnej wstąpiła do swoich krewnych w Warszowicach i poprosiła tam o nocleg. Podczas jej nieobecności dziećmi opiekowała się sąsiadka Dulembino, ale na noc zostawały same.
Kiedy trzeciego ranka dzieci obudziły się, zauważyły, że przy stole siedzi ich tata, więc podbiegły do niego z wesołym okrzykiem, ale on nie zareagował. Był jakiś dziwny, nie odzywał, się, ani nie uśmiechał, jak to miał w zwyczaju. Wyglądał na zagniewanego i był wręcz odpychający. Nie kładł się też spać, tylko siedział w jednym miejscu. Dzieci zaczęły się go bać, a najmłodsza , kilkuletnia córeczka Myconiów, powiedziała o tym zaprzyjaźnionej sąsiadce. Ta jednak nie dowierzała dziecku i przyszła do nich do domu. Zobaczyła Myconia siedzącego przy stole, ale uznała, że to jakiś jego „soroniowaty” krewny, bo nawet się z nią nie przywitał, tylko siedział i patrzył przed siebie. Podzieliła się potem swoim spostrzeżeniem najpierw z mężem, a potem także z sąsiadami, którzy odwiedzali teraz Myconiów pod byle pretekstem. Sprawa zrobiła się głośna i nie dało się już dalej ukrywać obecności dziwnej zjawy, która jednak nie spełniła oczekiwań ani dzieci, ani Mycońki. Kobieta postanowiła pozbyć się ducha męża z domu. Kiedy dzieci wyszły, odprawiła stosowny rytuał, ale niestety nie zadziałał. Dopiero kiedy przy sposobności odprawiła go po raz trzeci, widmo Myconia wstało z miejsca i skierowało się ku drzwiom. Zanim jednak przekroczyło próg, odwróciło się i spojrzało prosto w oczy żony. Mycońka wiedziała, co musi zrobić. Zacisnęła na moment powieki, a kiedy je otworzyła, zjawy już nie było. Wybiegła zaraz do sieni, a potem przed dom. Na szczęście duch zniknął!
Kobieta do końca życia zapamiętała jednak jego spojrzenie, bo tyle było w nim goryczy i pretensji! Sceny tej nikt z postronnych nie obserwował, ale o tym, co się działo w domu Myconiów, sąsiedzi dowiedzieli się od samej zainteresowanej. Po naradzie z nimi baba poszła do księdza proboszcza i przyznała się do swego czynu. Leciwy ksiądz strasznie na nią nakrzyczał, kazał jej się wyspowiadać, a potem zadał solidną pokutę. Mycońka musiała odbyć pięć pielgrzymek do Anabergu (Góra św Anny). Jeszcze w tym samym miesiącu odprawiono za duszę Myconia trzydzieści mszy czyli tzw. „gregoriankę”.

Komentarze

Dodaj komentarz