Opowieść o strzygoniu Johanku / Elżbieta Grymel
Opowieść o strzygoniu Johanku / Elżbieta Grymel

Z czasów mojego wczesnego dzieciństwa zapamiętałam opowieść o małym strzygoniu Johanku. Podobno wydarzyło się to gdzieś niedaleko Żor. Pewna młoda kobieta bardzo szybko owdowiała, jej męża, który był drwalem, przygniotło ścinane drzewo. Ich jedyny syn urodził się kilka dni po śmierci ojca. Ze względu na podobieństwo dziecka do ojca, młoda matka zdecydowała, że nada mu imię po zmarłym. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że to źle wróżyło nowonarodzonemu dziecku. Uważano powszechnie, że nie należy chrzcić dziecka imieniem bliskiej osoby, która niedawno zmarła, bo biedne maleństwo będzie musiało odpokutować za jej grzechy. Był to przesąd, ale mocno zakorzeniony w mentalności wiejskiego społeczeństwa.
Matka całą swoją miłość przelała na synka i na zbyt wiele mu pozwalała. Bywało, że malec podnosił na nią rękę, najpierw nieświadomie, potem dla zabawy, a matka za to nie skarciła go nawet jednym słowem. Pewnej zimy maleństwo przeziębiło się i nawet najlepsi doktorzy nie potrafili go uratować. Kilka dni po pogrzebie Johanek zaczął się pojawiać o północy we własnej chacie. Latał pod sufitem i popłakiwał, jakby o coś prosił, ale matka nie potrafiła się domyśleć, o co synkowi chodzi. Wczesną wiosną doniesiono jej, że z grobu jej synka wystaje prawa rączka. Kiedy kobieta przekonała się, że to prawda, udała się po pomoc do swojego proboszcza, ten ponowne poświęcił mogiłkę i kazał dosypać ziemi, ale prawa dłoń malucha wciąż wystawała nad kopczyk.
Zdesperowana matka, żeby pomoc swojemu dziecku, udała się do sędziwego ojca pustelnika, który żył w szałasie w pobliskim lesie. Staruszek poradził jej, żeby użyła poświęconej wielkanocnej palmy i wysmagała nią małą rączkę, wystającą z grobu. Ponieważ obawiał się, że kobieta nie będzie mogła się przełamać, więc poszedł razem z nią. Po stosownych modlitwach i trzykrotnym uderzeniu palmą, rączka Johanka zniknęła pod ziemią. Mały synek drwalskiej rodziny odszedł w zaświaty, bo nigdy więcej nikomu się nie ukazał.
Mnie, kilkuletnią dziewczynkę, najbardziej intrygował fakt, że rączka małego Johanka mogła wystawać z grobu. Widziałam nieraz małe trumienki zrobione z drewna i wydawało mi się, że mała rączka w żaden sposób nie mogła się z nich wydostać, ale opowiadający tę straszną historię twierdzili, że ubodzy rodzice nie sprawiali zmarłemu dziecku trumienki, bo była zbyt droga, jak na ich możliwości. Malutkie ciałko przykrywano jedynie kawałkiem płótna, zanim zasypano je ziemią. Słyszałam o tym kilkakrotnie, ale czy tak mogło być naprawdę? Niestety nie udało mi się znaleźć na to żadnego pisanego potwierdzenia.

W dawnych czasach ludzie mieli sporo dzieci, ale nie wszystkie z nich dożywały pięciu lat. Na cmentarzu katolickim przy ul. Osińskiej (budowę ukończono w 1924 r.) jest cała kwatera przeznaczona dla małych dzieci. Leżą tam też dwaj bracia mojej mamy: Alojzy (ur. 1925 r.) i Stanisław (ur. 1928 r.), obecnie chowa się w tym miejscu także zmarłych dorosłych.
Nie wiem jak wygląda pochówek małego dziecka obecnie, ale jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku malutką trumienkę stawiano przy tylnych drzwiach kościoła i ksiądz dokonywał jedynie pokropienia. Nie odprawiano też mszy żałobnych za maleństwa, bo były bez grzechu i jak powszechnie mówiono, powiększały grono aniołków.

 

Komentarze

Dodaj komentarz