Studenci siedzieli przed karczmą, gdy zjawił się staruszek z fajką, ktry wskazał im drogę do opuszczonego domu / Elżbieta Grymel
Studenci siedzieli przed karczmą, gdy zjawił się staruszek z fajką, ktry wskazał im drogę do opuszczonego domu / Elżbieta Grymel

 

Pusty dom na odludziu to nie jest miejsce, które warto odwiedzać. Na własnej skórze przekonali się o tym dwaj studenci, którzy brak przezorności przypłacili nie tylko nieprzespaną nocą.

 

Historię tę opowiedział mi jeden z jej bohaterów – pan doktor Kazimierz K. Był to rodzony brat tzw. przyszywanej babci naszych dzieciaków i czasem się spotykaliśmy się z nim w jej domu, najczęściej z okazji imienin gospodyni. Pan Kazimierz – student trzeciego roku medycyny i jego kolega Piotr studiujący geologię dostali wakacyjny nakaz pracy w pewnej wsi na Lubelszczyźnie. W latach 50. takie nakazy były codziennością i trzeba było się z nich sumiennie wywiązać, żeby zaliczyć kolejny rok studiów.

Młodzieńcy odbyli więc długą podróż pociągiem, a potem jeszcze ostatnie 30 kilometrów przebyli trochę pieszo, a trochę przygodnie spotkaną furmanką, dzięki uprzejmości woźnicy. Do celu dotarli pod wieczór, ale nikt tam na nich nie czekał. Okazało się, że kierownik szkoły, u którego mieli się zgłosić, mieszkał w sąsiedniej, co prawda, miejscowości, ale oddalonej aż o 13 km, a droga do niej prowadziła przez las. Na wynajęcie furmanki studentów nie było stać, więc nocleg postanowili znaleźć na miejscu, ale nikt z mieszkańców nie kwapił się, żeby przenocować obcych, nawet w stodole!

W końcu studenci zawędrowali do karczmy stojącej na końcu wsi, ale tam też noclegu nie znaleźli. Tylko jeden z lekka podchmielony gość wspomniał coś o wolnym domu stojącym pod lasem, ale karczmarz zaraz go uciszył mówiąc ostro: Zamilcz! Zdesperowani studenci wyszli na podwórko i usiedli na jedynej ławeczce stojącej przed budynkiem, żeby się naradzić, co dalej robić. Wtedy podszedł do nich staruszek palący wielką faję, więc pomyśleli, że może on będzie rozmowniejszy i zapytali go o rzeczony pusty dom. On jednak pokazał tylko ręką w kierunku lasu i pospiesznie się oddalił. Młodzieńcy tak byli zmęczeni dwudniową podróżą, że nawet mu nie podziękowali, tylko złapali swoje tobołki i powlekli się we wskazanym kierunku.

Po kwadransie zatrzymali się przed otwartą furtką. Za nią rozciągał się zarośnięty ogród, a w głębi widać było oświetlony już promieniami księżycowego światła niewielki dom. Drzwi były otwarte. Studenci weszli do środka. W kuchni na stole stał lichtarz, a w nim dwie lekko nadpalone świece, tylko nie było zapałek. Piotr, który popalał od czasu do czasu papierosy, miał jednak przy sobie zapalniczkę, więc chłopcy dali sobie radę. Rozłożyli na podłodze swoje własne koce, zjedli resztę prowiantu, który z sobą przywieźli, podzielili się ostatnią butelką wody, następnie zgasili świece i położyli się spać. Zasnęli od razu, bo byli bardzo zmęczeni, ale po pewnym czasie obudził ich jakiś trzask i błysk światła.

Paliła się tylko jedna świeca w lichtarzu, ale w pomieszczeniu było widno jak w środku dnia! Nagle coś zaszumiało po kątach i jakaś niewidzialna siła wywlekła ich obu na dwór, choć stawiali zacięty opór. Coś włóczyło ich potem po polach i lesie i dopiero kiedy wzeszło słońce, obaj ocknęli się koło domu, w którym zamierzali spędzić noc. Byli nie tylko strasznie zmęczeni, ale też bardzo brudni, więc umyli się pod pompą znajdującą się w ogrodzie. Potem zdecydowali jednak odespać ostatnią noc pod rozpadającą się wiatą przylegającą do domu. Z góry zakładali, że duchy albo jakieś inne strachy, które zrobiły im psikusa ostatniej nocy, w dzień nie działają. Czy mieli rację?

 

Elżbieta Grymel

 

PS: O dalszych przygodach studentów przeczytacie, drodzy Czytelnicy, za tydzień.

 

Komentarze

Dodaj komentarz