Jeden z portretw Katarzyny Sydonii
Jeden z portretw Katarzyny Sydonii

 

  Postać magnatki, której duch podobno do dziś błąka się w okolicach Baranioka, doczekała się dwóch legend. Jedna przedstawia ją w dobrym świetle, druga w złym. Dziś ta pierwsza.

 

Niezwykle rzadko zdarza się, by ludowe opowieści przedstawiły tak krańcowo różny obraz tej samej postaci, tym bardziej że osoba ta istniała naprawdę. Księżna cieszyńska Katarzyna Sydonia (około 1550-1594), bo o niej mowa, z pochodzenia Niemka, była drugą żonę piastowskiego księcia Wacława III Adama. Mieli oni sześcioro dzieci, które w chwili śmierci ojca były jeszcze nieletnie, dlatego to w latach 1579-1586 właśnie księżna sprawowała władzę w imieniu najstarszego ze swoich synów. Po raz drugi wyszła za mąż za nadżupana trenczyńskiego – Emeryka Torgacza. Drugie małżeństwo księżnej prawdopodobnie było bezdzietne. Katarzyna Sydonia zmarła w roku 1594 i pochowana została w Lubiążu (Dolny Śląsk).

Zachowały się dwa ludowe portrety księżnej Katarzyny Sydonii, które zostały później powielone w opowieściach o innych duchach pojawiających się w okolicy Cieszyna ( Bażanowice, Dzięgielów) o raz w znacznie bliżej nas leżących Pawłowicach. Ta ostatnia opowieść łączy się z lasem Baraniok i położonym w nim (nieistniejącym już dziś) stawem Baginek. Postaram się napisać o tym niebawem, dziś jednak chciałabym się zająć legendą dotyczącej samej księżnej Katarzyny Sydonii – najpierw tą pochlebnej!

Według niej księżna była niezwykle skromną i zgodną osobą. Po śmierci męża przywdziała żałobne szaty i nosiła je do końca swego życia. Pomagała chorym i opuszczonym, dlatego częściej niż na cieszyńskim zamku można ją było spotkać w najuboższej dzielnicy miasta lub w okolicznych wsiach. Legenda mówi, że cierpliwie wysłuchiwała tam skarg na poczynania zamkowych hajduków. Z własnej kiesy płaciła chłopom za szkody wyrządzone przez zwierzynę leśną, twierdząc, że skoro lasy należą do niej, to jest to jej obowiązek. Nakazała też swoim krewnym, żeby po śmierci nie chowano jej w bogatym grobowcu, tylko trumnę położono na zwykły, chłopski wóz zaprzęgnięty w cztery pary czarnych wołów i one same miały wyszukać jej miejsce wiecznego spoczynku.

Wedle legendy przez wiele dni zaprzęg żałobny krążył po wsiach w okolicy Cieszyna, aż dotarł do Cierlicka na wzgórze Kostelec (kościelec, kościelisko – miejsce, gdzie kiedyś znajdował się kościół). Tam rozwarła się ziemia i pochłonęła ów żałobny zaprzęg razem z trumną. Dla uczczenia tego zdarzenia w miejscu tym z czasem wybudowano protestancki kościółek pod wezwaniem św. Wawrzyńca, bo księżna była właśnie protestantką. Czy zauważyliście, drodzy Czytelnicy, że zwykły chłopski wóz, na którym znalazło się ciało księżnej, ciągnęły aż cztery pary czarnych wołów? Można by zapytać, dlaczego. Odpowiedź jest prosta.

Otóż jeszcze w wieku XIX na wsiach to woły stanowiły główną siłę roboczą, zaś konie używane były do jazdy wierzchem oraz zaprzęgane do pojazdów paradnych, do jakich należały na przykład bryczki i karety. To woły dysponowały większą siła niż konie, ale były powolne, natomiast atutem słabszych koni była zwinność i szybkość. I wreszcie doszliśmy do pytania, dlaczego owe woły były czarne. Najprostsza odpowiedź byłaby taka, że były to zwierzęta żałobne, ale czarne woły w całej populacji bydła domowego zdarzały się niezmiernie rzadko, większość z nich była jednolicie ruda, czasem płowa albo w łaty.

Przyjmując kryteria ludowe za pewnik, śmiało można stwierdzić, że woli zaprzęg księżnej wcale nie był taki skromny, jak się sugeruje, zwłaszcza że do przewiezienia trumny cieszyńskiej pani wystarczyłaby jedna para tych zwierząt. Ludowa wyobraźnia potrafi się czasem sama zapędzić w przysłowiowy kozi róg!

Negatywny portret cieszyńskiej księżny poznacie moi drodzy za tydzień.

Komentarze

Dodaj komentarz