Droga do kopalni była długa i niebezpieczna, więc grnicy trzymali się razem / Elżbieta Grymel
Droga do kopalni była długa i niebezpieczna, więc grnicy trzymali się razem / Elżbieta Grymel

 

Z grupy górników, która przed laty maszerowała do pracy w kopalni Beata, jakimś cudem odłączył się ostatni z nich. I wygląda na to, że nie był to przypadek!

 

Opowieść, którą chcę tu przytoczyć, znam z relacji mojej babci i jej sióstr z Jejkowic. Ich ojciec, a mój pradziadek Karol (rocznik 1861) pracował w kopalni Beata w pobliżu Niewiadomia (obecnie dzielnica Rybnika). Był pracowity i kiedy nie było roboty w kopalni, na ogół latem, trudnił się murarką. Z pomocą żony i dzieci obrabiał też swój spory kawałek pola. Znany był z sumienności i pobożności. Chętnie pomagał sąsiadom i znajomym w pracach polowych czy urzędowych. Z tego powodu ludzie dobrze go wspominali, i to jeszcze prawie czterdzieści lat po jego śmierci.

W czasach, kiedy nie było jeszcze komunikacji, ludzie wszędzie chodzili pieszo. Droga do kopalni, którą sześć razy w tygodniu przemierzali górnicy, była bardzo długa i prowadziła przez podmokłe łąki i las, więc mężczyźni pracujący w Beacie zbierali się pod krzyżem w środku wsi, a potem, gdy było jeszcze ciemno, wyruszali gromadnie na poranną szychtę. Jesienią dołączył do nich nowy górnik o imieniu Konstanty, który niedawno kupił malutkie gospodarstwo w pobliżu chałupy pradziadka. Był małomówny i trzymał się raczej na uboczu, więc sąsiedzi niewiele o nim wiedzieli.

Owego pierwszego dnia szedł ostatni i zamykał pochód górników. Kiedy mężczyźni doszli do łąk, pradziadek Karlik, który szedł na czele, starym, górniczym zwyczajem zagadnął: Są wszyscy? Szybko okazało się jednak, że nie ma "nowego" i nie wiadomo, kiedy odłączył się od gromady, więc napoczęły się nawoływania. Dopiero po dłuższej chwili usłyszeli słaby głos dobiegający spod lasu: Chopy, pomożcie! Kaj jo je? Zaś mie tyn najduch posmykoł!

Mężczyźni zaczęli ponaglać towarzysza, żeby za głosem kierował się w ich kierunku, lecz na nic się to zdało, bo głos Konstantego raz się zbliżał do nich, a raz oddalał tak, że nie wiedzieli nawet, w którą stronę ruszyć, żeby mu wyjść naprzeciw. Dopiero kiedy wzeszło słońce, zauważyli kamrata siedzącego pod starą wierzbą rosnącą nad kanałem odprowadzającym wodę z łąk do pobliskiej rzeczki.

Był zmęczony i bardzo brudny, jego ubranie było oblepione mułem i trawą, jakby przed chwilą wykapał się, w kanale nad którym siedział. Mimo tego od razu zerwał się z ziemi i bez słowa ruszył za kolegami. Do kopalni górnicy doszli mocno spóźnieni. Sztygar oczywiście nie uwierzył w ich opowieść i ukarał wszystkich potrąceniem części wynagrodzenia. Miała to być dla nich przestroga na przyszłość!

Drodzy Czytelnicy, ciąg dalszy tej intrygującej opowieści za tydzień.

Elżbieta Grymel

1

Komentarze

  • Chop ze Żorów tyn artykuł 21 kwietnia 2017 12:12Grymlino wyście som dziołcha ze Żorów, to napiszcie kaj u nos do dziś dnia smyko! Mojigo ujca jakis dioboł posmykoł, jak szeł naprany wele Śmiyszka. Niy gorszcie sie na mie za te szpasy, a piszcie tak dalij, bo Wos wszyscy czytomy!

Dodaj komentarz