Rozmowa z księdzem Wojciechem Grzesiakiem, odwołanym kapelanem szpitala wojewódzkiego w Jastrzębiu
Kaplica szpitalna nie pomieściła wszystkich. Tłumy przyszły pożegnać księdza w ostatnią niedzielę.
Ale tak tutaj bywało! Jestem związany z tymi ludźmi, oni ze mną zapewne też. To normalna sprawa, że między księdzem a ludźmi wytwarzają się takie relacje. To najlepsze świadectwo tych ostatnich ośmiu lat mojej posługi w tym miejscu. W kaplicę włożyłem całe swoje serce.
Obecnie wybiera się ksiądz na urlop zdrowotny. Jest poważnie chory.
Od 2010 roku choruję przewlekle, o czym kuria wie. Mam makrogruczolaka, małego guza w przysadce mózgowej, ma 27 mm. Z tym da się żyć, normalnie funkcjonować, trzeba przyjmować leki. Kuria zarzuciła mi, że dała ofertę wyjazdu na misje, a ja nie skorzystałem. Oni wiedzą, dlaczego. Nie mogłem, bo muszę przyjmować leki, dostępne jedynie w Europie. Gdybym mógł jechać, to już by mnie tutaj nie było. Kuria ma wszystkie moje papiery.
Kuria twierdzi, że biskup jest dla wszystkich księży jak ojciec...
Dwa lata czekałem na rozmowę z moim biskupem! Dopiero kiedy powiedziałem, że napiszę do sekretariatu nuncjusza apostolskiego, zaproszono mnie na rozmowę. Ona odbyła się przed ostatnią Misją Paragwaj. W czasie tej rozmowy ksiądz arcybiskup wraz z księdzem Romanem Chromym obiecali mi, że pozostanę w Jastrzębiu, będę pracował w hospicjum i będę mógł poświęcić się Misji Paragwaj. Później wydarzyło się coś innego. Nie chciałbym mieć takiego ojca. Kocham mojego tatę.
Czy po odwołaniu z funkcji kapelana byli u księdza przedstawiciele kurii?
Nie, ze mną nikt nie rozmawiał na ten temat. Próbowałem, ale bez odzewu.
Rozmawiał: (adr)
Więcej na ten temat w "Nowinach".
Komentarze