Lidia Grychtołwna w czasie promocji swojej książki na Dniach Literatury. Rok 2013 / Dominik Gajda
Lidia Grychtołwna w czasie promocji swojej książki na Dniach Literatury. Rok 2013 / Dominik Gajda

 

Rozmowa z Lidią Grychtołówną, wybitną pianistką, urodzoną w Rybniku


 

Spotykamy się w smutnych okolicznościach, tydzień temu pochowała pani męża, Janusza Ekierta...

Na początek duże podziękowania dla władz Rybnika za udział w uroczystości, dla Towarzystwa Muzycznego im. Braci Szafranków za pomoc w jej przygotowaniu, dla Szkoły Muzycznej z panią dyrektor Romaną Kuczerą i skrzypkiem Adamem Mokrusem za przepiękną oprawę muzyczną. Jestem bardzo wzruszona tym, jak to wszystko zostało przygotowane. Jestem zadowolona, że mój mąż spoczął w Rybniku, w moim rodzinnym mieście.

 

Skąd ta decyzja, żeby pochować męża w Rybniku?

Kiedy ja umrę, też chcę być tutaj pochowana, tutaj są moi rodzice. Nie chciałam, żebyśmy byli pochowani w Warszawie. Tutaj mam ukochanych przyjaciół, państwa Prudlów, u których czuję się jak w najbliższej rodzinie. Jak w domu. Wiem, że nawet jak mnie nie będzie, to ktoś przyjdzie i zapali znicz. W Warszawie, w kościele pw. św. Krzyża, 9 czerwca odbyła się msza żałobna za mojego męża. Śpiewała Olga Pasiecznik. Wszystkie kwiaty zostały złożone w miejscu, gdzie spoczywa serce Chopina. Dla mnie obie uroczystości były trudne, tak jakbym dwa razy żegnała męża...


W Rybniku zagrała pani swój pierwszy koncert w życiu.

W białej sali Hotelu Polskiego. To było bardzo piękne miejsce, tam się odbywały bale sylwestrowe i nie tylko. Miałam 4,5 roku. Z opowieści mojego tatusia wiem, że po ulicach chodzili chłopcy z tablicami: "Wystąpi najmłodsza pianistka polska". On się bardzo denerwował, bo nie wiedział, jak ja się zachowam. Pamiętam do dziś, jak mnie przywieźli samochodem, postawili na krzesełku, kłaniałam się, a gdy publiczność biła brawo, to ja również. To był recital Antoniego Szafranka. Ja zagrałam kilka utworów. Kiedy byłam mała i pytano kim, chcę być jak dorosnę, odpowiadałam, że pianistką. Tylko nie zdawałam sobie sprawy, że to piękny zawód, ale bardzo trudny. Pamiętam, jak mama ćwiczyła Mazurka B-dur Chopina. Kiedy wstała od fortepianu, to ja usiadłam i zaczęłam kombinować. Tak jak dzieci układają klocki, tak ja dopasowywałam klawisze. Moja mama usłyszała z drugiego pokoju, że ktoś gra. Podeszła cicho, żeby mnie nie spłoszyć. Potem rodzice poprosili Karola Szafranka, żeby ocenił, czy to dziecko należy uczyć, czy nie.

 

Mama grała, a ojciec?

Tata nie grał, ale był melomanem. Pamiętam, że słuchał w radiu Konkursu Chopinowskiego w 1937 roku. Rodzice kupowali płyty z muzyką poważną.

 

Potem pani zagrała na Konkursie Chopinowskim...

To było w 1955 roku. Starałam się grać jak na koncercie, nie myśląc, że to konkurs. Na szczęście nie zaliczałam się do tzw. tremiarzy. Oczywiście, emocje są, ale nie paraliżujące, a mobilizujące.

 

I nigdy nie dokuczyła pani trema?

Raz miałam wielką tremę, gdy grałam koncert na lewą rękę Prokofiewa. Miałam niedźwiadka, którego ktoś mi podarował na szczęście. Miś gdzieś przepadł, ja bardzo rozpaczałam. Pół roku później niedźwiadek wrócił... w przesyłce z zagranicy. Musiałam nawet zapłacić cło. Mam słabość do niedźwiadków. Pierwszego dostałam od tatusia na Mikołaja, gdy miałam trzy latka. Tata niósł tego misia, a on mruczał. Kolega szedł za tatą, myślał: ten Grychtoł upił się chyba, bo coś burczy pod nosem. A ja, jak to dziecko, skakałam po misiu, chciałam zobaczyć, skąd wydobywa się ten głos. Potem mamusia musiała zrobić misiowi operację. To był mój ukochany miś. W 1939 roku, gdy nas ojciec wysłał do Lwowa, skąd pochodziła mamusia, miś został w Rybniku. Tak jak ulubiona hulajnoga.

 

Z tremą pani nie musiała walczyć, ale z urazami tak.

Trzy razy złamałam rękę, raz zwichnęłam palec, kiedy spadłam z drabinki w wagonie sypialnym. Jedno złamanie pamiętam szczególnie. Kiedy o godzinie 23 wylądowałam w szpitalu, lekarka zaczęła płakać. Powiedziała: "Ja panią znam z koncertów, jak pani mogła coś takiego zrobić?". Cztery lata temu miałam uraz kości ramieniowej na wyspie Kos, w pierwszym dniu po przyjeździe na trzytygodniowe wakacje. Nie widziałam jeszcze nawet pokoju! Kiedy po kilku dniach ręka była czarna jak smoła, szybko wyjechaliśmy z Grecji. Lekarz powiedział, że jeszcze jeden dzień i miałabym amputowaną rękę! Kiedyś też nie mogłam przez pół roku grać jedną ręką, bo ukłułam się kolcem róży, którą dostałam po koncercie. Kocham kwiaty, zawsze zabieram je po koncertach, do samolotu...

 

Ciągle pani gra?

Oczywiście. Teraz, po śmierci męża, fortepian jest moją jedyną ostoją. Może wreszcie uda się zagrać w Koszęcinie, w siedzibie zespołu Śląsk. Podarowałam im fortepian, który stał u mojej mamy. Zobligowali mnie do tego, by na tym fortepianie dać im koncert. Może uda się na przełomie października i listopada.

 

Jak poznaliście się z mężem?

Arturo Benedetti Michelangeli był jurorem Konkursu Chopinowskiego, w którym brałam udział w 1955 roku. Zostałam przez niego zauważona i zaprosił mnie na kursy mistrzowskie do Arezzo we Włoszech. Miało to miejsce w 1957 roku i po tych wydarzeniach Radio w Warszawie zaprosiło mnie na wywiad, który miał ze mną przeprowadzić Janusz Ekiert. Słuchałam jego audycji radiowych. Nie wiedziałam, jak wygląda, ile ma lat. Powiedziano mi, że przyjdzie do mnie, żeby umówić się na wywiad. Czekałam, czekałam i myślałam: już nie przyjdzie. I w tym momencie zapukał ktoś do drzwi. Byłam zaskoczona, bo wchodzi taki przystojny, piękny, młody człowiek. Od początku wszystko dobrze się między nami układało. Zawsze wiedział, kiedy przyjeżdżam do Warszawy. Pobraliśmy się rok później, dwa dni potem zmarł mój ojciec. U mnie zawsze radość mija się ze smutkiem.

 

Niedługo wraca pani do Warszawy.

Zostałam w Rybniku po pogrzebie, żeby załatwić różne formalności. Wracam do Warszawy za kilka dni. Bardzo mi będzie męża brakowało. Zawsze służył mi radą. Latem nie przyjmowałam propozycji koncertowych, wakacje były tylko dla nas. Ostatnie wakacje spędziliśmy dwa lata temu na Cyprze. W zeszłym roku nie wyjeżdżaliśmy, już nie czuł się najlepiej. Byliśmy małżeństwem 57,5 roku, trzy czwarte naszego życia. Jest to trudne rozstanie, nie spodziewałam się go. Wiedziałam, że zdrowotnie mąż nie jest w najlepszej formie, ale nigdy nie przypuszczałam, że tak szybko to się stanie.

 

W Rybniku mówi się o trójkącie trzech pianistów: Lidia Grychtołówna, Piotr Paleczny i Adam Makowicz.

Piotr jest moim młodszym kolegą. Jego mama przyprowadziła go do mnie, chciała wiedzieć, czy dalej powinien się kształcić w kierunku muzycznym. Piotr nosił wtedy krótkie spodenki, dzisiaj nie bardzo chce o tym mówić. Spotykamy się co jakiś czas. Makowicza nie poznałam osobiście, ale nawet ostatnio słyszałam w Drugim Programie Polskiego Radia, jak pięknie gra.

 

Odejdźmy na chwilę od fortepianu. Norbert Prudel zdradził, że oglądaliście razem mecze Euro.

Tak. Ojciec męża poza pracą zawodową amatorsko zajmował się futbolem. Był bramkarzem w Polonii Przemyśl. Często u nas bywał, 13 lat był wdowcem. Oglądaliśmy razem mecze, fachowo je komentował, wiele się od niego nauczyłam. Ostatni mecz Polaków był dobry, ale obie drużyny grały zachowawczo. Jedni i drudzy bali się ryzyka. To tak, jak ktoś gra, żeby się nie pomylić. Wtedy interpretacja jest sztywna i słuchacz niewiele z tego ma.

 

Koncertowała na całym świecie
Lidia Grychtołówna koncertowała na każdym kontynencie poza Afryką. 35 razy wystąpiła w Filharmonii Narodowej, to rekord. W repertuarze ma 60 koncertów fortepianowych z orkiestrą. Była pierwszą wykonawczynią w Belgii i Anglii koncertu na lewą rękę Prokofiewa. W repertuarze ma utwory od Bacha do muzyki XX wieku. Była jurorem międzynarodowych konkursów, w tym sześć razy zasiadała w jury Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego w Warszawie ( 1980-2005). Dzisiaj najchętniej gra Mozarta, Schuberta i Chopina. Pytana o ulubiony utwór, odpowiada: ten, który będę grała na koncercie. Z koncertów zawsze zabiera kwiaty, najpiękniejsze bukiety dostała w São Paulo i Mediolanie.

 

 

Komentarze

Dodaj komentarz