Rekonstruktorzy w mundurach pruskiej armii przy zamku w Chudowie / Iza Salamon
Rekonstruktorzy w mundurach pruskiej armii przy zamku w Chudowie / Iza Salamon

 

Najokrutniejsze były kary cielesne stosowane w dawnych armiach. Ślązacy, których przodkowie służyli w armii pruskiej, na pewno słyszeli o przypadkach zakatowania na śmierć żołnierzy skazanych na pędzenie przez rózgi!

 

Już w starożytnym świecie najskuteczniejszym środkiem dyscyplinującym i wychowawczym były kary cielesne. W średniowiecznej Europie za przestępstwa często wymierzano karę chłosty lub tzw. karę mutylacyjną, polegającą na okaleczeniu. Po zmianach w obyczajach prawnych, od XVI wieku dla większego odstraszania wszelkie kary cielesne wymierzano publicznie. W krajach europejskich prym najdłużej wiodła tu Anglia, w armii lądowej, marynarce, a nawet w szkołach ten hańbiący i bolesny sposób wymierzania sprawiedliwości był powszechny, ale i bardzo skuteczny.

 

Kot o dziewięciu ogonach

 

W szkołach imperium brytyjskiego do wymierzania kary wystarczała zwykła rózga, natomiast do wykonywania prawomocnych wyroków sądowych najbardziej popularny był bicz w postaci drewnianego uchwytu o dziewięciu rzemieniach zwany oficjalnie kotem o dziewięciu ogonach. Ustawa państwowa z 1920 roku zezwalała angielskim sędziom wybrać chłostę jako rodzaj kary, nie precyzowała jednak, za jakie przewinienia. Utarło się zatem, że chłostę stosowano głównie dla oskarżonych za gwałt, zniewolenie lub zbrojny napad, przy których ofiara odniosła jakiś obrażenia cielesne.

Chłostę stosowano niezależnie od kary więzienia i w zależności od rodzaju popełnionego przestępstwa sąd mógł wymierzyć od piętnastu do dwudziestu pięciu cięgów kota o dziewięciu ogonach. Kara ta była do tego stopnia skuteczna, że w okresie jej stosowania w samym tylko Londynie o 90 procent spadła liczba rzezimieszków żyjących z napadów i okradania kobiet i dzieci. Po pierwszej wojnie światowej kot o dziewięciu ogonach w stosunku do tego rodzaju przestępców stosowany był przez sądy tak szczodrze i regularnie, że z obawy o swą skórę większość z nich zaniechała tego niecnego procederu.

 

Presja prasy

 

Prasa angielska lat trzydziestych XX wieku często występowała z kampanią, by kara chłosty obejmowała przestępców najbardziej szerzących się aktualnie wykroczeń. Tak na przykład z początkiem 1934 roku gazety nawoływały do tego, aby kota o dziewięciu ogonach użyć wobec bandytów wyspecjalizowanych w napadach na samochody. Trybunały sądowe zastosowały się do tych postulatów opinii publicznej, co w niedługim czasie przyniosło oczekiwany skutek. Te stare kary cielesne, przez wieki utrzymujące w ryzach pokolenia obywateli całego imperium, w samej Anglii całkowicie zniesiono dopiero w 1948 roku na podstawie Deklaracji Praw Człowieka Organizacji Narodów Zjednoczonych.

Inną formę okrutnej kary chłosty stosowano w armii pruskiej znanej z dyscypliny i karności, co w dużej mierze przekładało się na jej osiągnięcia i zwycięstwa. Na podstawie pamiętnika byłego oficera armii pruskiej von Bockera, który służył w górnośląskim pułku Karla von Müfflinga (1775-1851), powstała nawet rozprawa profesora Rufferta na temat kar stosowanych dawniej w armii pruskiej, a w 1910 roku ukazała się ona w Nysie. Dodajmy, że utrzymywanie ostrej i bezwzględnej dyscypliny wśród żołnierzy było skutkiem wielu przypadków dezercji, za co w czasie wojny lub stanu wyjątkowego z reguły stawiano przed plutonem egzekucyjnym.

 

Pruskie rózgi

 

Natomiast w czasie pokoju często stosowano karę ciężkiej chłosty zwaną pędzeniem przez rózgi (spiessrutenlaufen), którą nakładano nie tylko za dezercję, ale też inne poważne przewinienia, jak niedbałość, zaśnięcie na służby, upicie się, wszczynanie burd i jakiekolwiek przejawy niesubordynacji. Było to kara tak okrutna, że niejednokrotnie pędzony został zakatowany na śmierć przed jej zakończeniem. Podczas tego rodzaju egzekucji ustawiała się w dwóch rzędach tzw. parada w sile dwustu żołnierzy, w każdym rzędzie po stu. Żołnierze z każdego szeregu zwróceni byli ku sobie twarzami tworząc żywy ganek szeroki na trzy kroki, karabiny trzymali lewą ręką, aby prawa była wolna do zadawania razów.

Po obu stronach tak utworzonego ganku stali dobosze i fleciści, którzy podczas egzekucji grali marsza egzekucyjnego, aby zagłuszyć bolesne wrzaski skazańca. Teraz na scenie tego makabrycznego spektaklu pojawiał się profos pełniący rolę policjanta pułkowego i oprawcy w jednej osobie. Wchodził on w środek ganku trzymając pod każdym ramieniem grubą wiązkę świeżych giętkich i śmigłych prętów wierzbowych. Podczas gdy szedł wolnym krokiem między szeregami, każdy z żołnierzy z lewa i prawa wyciągał z wiązanek po dwa lub trzy pręty.

 

Przygryźć ból

 

W międzyczasie przyprowadzano z aresztu skazanego i audytor (sędzia wojskowy) odczytywał mu wyrok. Następnie profos ściągał z niego wierzchnie części munduru i koszulę, aby skazaniec pozostawał tylko w spodniach i butach. Regulaminowy warkocz noszony w tych czasach przez żołnierzy podwiązywano w górę głowy i nakrywano czapką, ręce zaś zawiązywano winowajcy rzemieniami przy piersi. Na koniec wtykano w usta nieszczęśnika duży korek lub częściej kulę ołowianą po to, aby mógł, jak mówiono, przygryźć ból. Po wykonaniu tych wszystkich wstępnych czynności następowała właściwa egzekucja przebiegająca zgodnie ze zwyczajami i drylem wojskowym.

Z przodu szedł podoficer z ostrą lancą skierowana w stronę skazańca, aby ten gnany bólem nie przyspieszał kroku. Z tyłu z taką samą lancą postępował inny podoficer, aby torturą uniemożliwić odwrót. Podczas gdy dobosze i fleciści grali marsza, skazańca wolnym krokiem prowadzono między obu rzędami żołnierzy, którzy w jego obnażony tors zadawali mocne uderzenia wierzbowymi rózgami. Tym sposobem za jednym przejściem otrzymywał on 200 razów, których siłę pilnie śledzili ustawieni za szpalerami podoficerowie i jeśli nie były takie jak się patrzy, od razu laskami kapralskimi karali bardziej opieszałych żołnierzy.

 

Pędzenie przez mękę

 

Skazany zmuszony był kilka razy przebyć tę bolesna drogę, podczas której ciało zamieniało się w żywą miazgę mięsną. W zależności od wagi przewinienia najbardziej łagodną karą było sześciokrotne przepędzenie przez rózgi, większą dziesięciokrotne, dwunastokrotne, a nawet pędzenie trzy razy po dwanaście razy przez trzy dni z rzędu. Jeśli podczas egzekucji skazany rozmyślnie padał na ziemię, lub upadał omdlały z bólu nie mogąc się dłużej utrzymać na nogach, przywiązywano go do noszy plecami do góry i noszono pomiędzy szeregami dopóki nie odebrał należnej mu liczby uderzeń.

Po wykonaniu wyroku milkli muzykanci, żołnierze tworzący ganek rozstępowali się i do skazańca podchodził profos, który decydował o umieszczeniu nieszczęśnika z powrotem w celi lub szpitalu. Za poważniejsze przewinienia powtarzano tę okrutną ceremonię w dniu następnym i nawet jeszcze w trzecim dniu, jeżeli zgodnie z zasądzonym wyrokiem skazaniec miał być pędzony trzykroć po dwanaście razy. Straszliwy był widok skazańca sprowadzonego na powtórną chłostę, gdy zakrzepła krew i strupieszała skóra już po pierwszych razach wiklinowych prętów powtórnie się otwierała. Nie każdy przeżywał te nieludzkie egzekucje, często skazaniec padał trupem na miejscu kaźni, jeśli zaś przetrwał straszne katusze, pozostawał zazwyczaj okaleczony na całe życie.

 

Bili, żeby zabić

 

Tak okrutne kary stosowane były nie tylko w wojsku pruskim. W książce pt. "Sołdat, czyli sześć lat w Orenburgu i Uralsku" wydanej w 1865 roku autor Jakub Gordon opisuje, że jako 18-letni młodzieniec został zesłany na Sybir i tam był świadkiem makabrycznych scen w wydaniu Moskali. Na jego oczach egzekucji dokonano wówczas na Polaku o nazwisku Lewandowski, który skazany na trzy tysiące uderzeń rózgami, już po dwóch tysiącach wyzionął ducha. Jak pisze autor, bili go nie po to, żeby ukarać, ale zamordować. Skazanemu przywiązano ręce do karabinu, za który chwycili dwaj sołdaci i powlekli go między szeregi oprawców. Tam odczytano mu wyrok sądu doraźnego skazujący go na trzy tysiące razów, obnażono mu plecy i przystąpiono do egzekucji.

Cała ceremonia odbywała się przy głośnym rytmie uderzanych bębnów, aby zagłuszać odgłos razów i jęki torturowanego. Gdy któryś z żołnierzy uderzył zbyt lekko, dozorca z tyłu naznaczał kredą jego kołnierzyk, aby po skończonej egzekucji mógł on w zamian skazanego z nawiązką odebrać uderzenia według obowiązującego regulaminu. Kiedy kilka razy zdawało się, że życie uleciało już z zmasakrowanego ciała, gdy nagle po kolejnym uderzeniu z piersi ofiary wyrywał się przerażający jęk bólu i rozpaczy. Podchodził wtedy lekarz z flaszeczką i dla ocucenia przytykał ją do ust i nosa maltretowanego. Gdy skazaniec upadł i nie był w stanie utrzymać się na nogach, przywiązano go do przygotowanego na ten cel wózka i ciągnięto między szpalerami oprawców.

 

Posiekany żywcem

 

Chodziło o to, aby morderczy wyrok został spełniony. W tym jednak przypadku po dwóch tysiącach uderzeń i utracie przytomności posiekane ciało Lewandowskiego, z wystającymi kośćmi, przewieziono do szpitala i zamknięto w sali aresztanckiej. "Długo trwało, zanim w celi znalazł się naczelny doktor Kołyszko, Polak z Litwy, tchórz nad tchórzami, lecz nieboszczyk nie potrzebował więcej jego pomocy, bo już dusza jego uleciała do niebios, zostawiając szatanom swą ziemską skorupę" – wspomina świadek tych makabrycznych wydarzeń.

 

3

Komentarze

  • Stanik z Rybnika Do Joalojz 17 lipca 2016 07:34Alojs ciekawe jaki głosy byś dowoł jakby ciebie basowali wiyrzbą a to pieronym ciągnie, a już jeźeś zdrzały i na cia daran we piyrszej kolejce.
  • anonim Chlosty 06 lipca 2016 16:54Tez bych przywalil nie jednymu gizdowi!
  • Joalojz a może ? 29 czerwca 2016 14:42szkoda ze teraz nie ma tego !

Dodaj komentarz