Zdjęcie z obozu w Kandałaksza nad Morzem Białym. Renata Kundla z Siedlisk zaznaczona numerem 10. / archiwum
Zdjęcie z obozu w Kandałaksza nad Morzem Białym. Renata Kundla z Siedlisk zaznaczona numerem 10. / archiwum

Siedliska to nieduża wieś wciśnięta między Rudy, Turze i Kuźnię Raciborską. Dla ludzi mieszkających tu od pokoleń wszystko było przewidywalne i ustabilizowane, aż do stycznia 1945 roku, kiedy państwo niemieckie odeszło razem z Wehrmachtem, a nadeszło coś, czego nikt nie rozumiał, a czego wszyscy panicznie się bali.




Pani Renata Kudla mieszka w Siedliskach od urodzenia i dzieli swoje życie na to "przed", czyli przed wkroczeniem Armii Czerwonej w styczniu 1945 roku i "po", czyli po zwolnieniu z zesłania w 1947 roku i powrocie w rodzinne strony. A zdecydowała się podzielić swoimi wspomnieniami dlatego że, jak sama mówi, "nie można przez całe życie traumy tłamsić tylko w sobie, już najwyższy czas, żeby tę przerażającą prawdę o 1945 roku na Górnym Śląsku poznało jak najwięcej ludzi".
 
Przed ...


Urodziłam się w 1927 roku w Siedliskach, w rodzinie, gdzie wszyscy, czyli ja, matka i sześcioro rodzeństwa, żyliśmy z pracy na gospodarstwie. Poza ojcem, który jako górnik pracował na kopalni Sośnica i bywał w domu tylko w niedzielę. Nasza wieś leży na uboczu i dodatkowo jest wciśnięta miedzy lasy i Odrę, stąd też większość wieści ze świata docierała do nas z opóźnieniem do tego stopnia, że rozpoczętą w 1939 roku wojną zaczęliśmy się bardziej zajmować dopiero wtedy, kiedy dwaj moi bracia zostali zmobilizowani do Wehrmachtu. Ale już pod koniec 1944 roku kiedy było pewne na 100 procent , że "Iwany" (żołnierze Armii Czerwonej – przyp. red.) lada dzień pojawią się i w naszej wsi, każda rodzina starała się jak najlepiej przygotować na te "nieproszone odwiedziny". Parę rodzin wyjechało na zachód, ale większość pozostała na miejscu robiąc żelazne zapasy z żywności, zabezpieczając wszelkie kosztowności i pamiątki rodzinne w obawie przed drapieżnością i dzikością Rosjan, przed którymi strach rósł w miarę zbliżania się frontu.
Razem matką zdecydowałyśmy, że pod nieobecność ojca i najstarszych braci w domu pozostanie tylko ona i młodsze rodzeństwo, a ja przeczekam najgorszy czas u wujka, który mieszkał na drugim końcu wsi . Tak też się stało, razem z dwoma kuzynkami zostałyśmy ukryte w komórce, której wejście zostało zamaskowane ciężkim kredensem, co pozwoliło nas uchronić od gwałtów ze strony "czerwonoarmiejców", którzy myszkowali po całym domu, kradnąc wszystko, co tylko ich zainteresowało łącznie z krową, którą przerobili na "zup". Po trzech dniach, kiedy najgorsze minęło opuściłam kryjówkę i poszłam do domu , gdzie już kwaterowali żołnierze, ale nikomu nic złego nie robili, oczywiście pod warunkiem, że wszystkie ich zachcianki były natychmiast spełnione. I tak wbrew wcześniejszym obawom , nikomu się większa krzywda nie stała . Na początku marca, zrobiło się cieplej , ziemia obeschła i ludzie zaczęli wychodzić w pola , ja również wspólnie z matką zaczęłam się gotować się do robót polowych.
 
 
19 marca 1945 roku


W ten dzień, byłam akurat u mojego wujka, kiedy przyszła ciotka z wiadomością, że byli u mnie w domu dwa razy i kazali powiedzieć, że jak się natychmiast nie zgłoszę do robót publicznych, to zamiast mnie zabiorą dwa lata młodszego brata. Na początku nie wiedziałam, co zrobić, ale jak zawsze w takich sytuacjach, przeważyła troska o młodszego brata, który był tylko przerośniętym dzieckiem. Pobiegłam do domu, żeby się jeszcze rozmówić z matką, ale nie zdążyłam, bo już tam na mnie czekali. Cywil z biało-czerwoną opaską na ramieniu kiwnięciem głowy wskazał mnie żołnierzowi z gwiazdą na czapce, a ten krótko warknął "idi"!
Najpierw konwojowano mnie do oddalonych o 2 km Budzisk, gdzie zostałam na całą noc zamknięta sama w pustym chlewie. Było jeszcze bardzo wcześnie, kiedy zostałam zaprowadzona na przesłuchanie do dość obszernego budynku, podczas którego wszystko szczegółowo spisywano, wypytując o różne drobiazgi, ale bez napastowania czy bicia.
Na drugi dzień przed świtem wyruszyłam w towarzystwie innego wachmana do Kuźni Raciborskiej, gdzie dla odmiany zamknięto mnie w stodole, w której się już znajdowała spora grupa ludzi. Kolejnego, trzeciego już dnia, na krótko przed świtem, wyruszyliśmy całą grupą pieszo w kierunku Gliwic, jednak niespodziewanie dla wszystkich nadjechała wojskowa ciężarówka, do której kazano nam wsiadać i tak dotarliśmy do więzienia w Bytomiu. Pierwszy raz w życiu widziałam tak rozległy budynek, w jakim znajdowało się więzienie, które swym ponurym wyglądem oraz płaczem i jękiem dochodzącym z przepełnionych cel, sprawiało wrażenie przerażającej katowni. Przepełnienie istotnie musiało być katastrofalne, skoro naszą grupę liczącą jakieś 50 osób, wyprowadzono z więzienia na zewnątrz i zamknięto w budynku obok w czymś, co przypominało obszerną izbę czy halę fabryczną, gdzie pierwszy raz od trzech dni, zostaliśmy nakarmieni bardzo lichym pożywieniem. ale przynajmniej można było oszukać własny żołądek.
W tym budynku mieszkałyśmy same kobiety, ja zaliczałam się do tych najmłodszych, najstarsza była z rocznika 1922. Bez mycia czy zmiany ubrania trzymano nas bez przerwy zamknięte w tym jednym pomieszczeniu aż do 31 marca 1945 roku, kiedy to bardzo wcześnie rano rozpoczęto wyprowadzanie wszystkich z więzienia i formowanie kolumn marszowych, które następnie kierowano w kierunku dworca kolejowego. Wtedy zrozumiałam, że opowieści o lokalnych robotach publicznych, którymi nas cały czas mamiono była zwykłym kłamstwem, a wszystko to po to, żeby nie wzbudzać paniki przed tym, co nas miało czekać.
 
 
Rajza ku ziemi przeklętej


Idąc z więzienia na dworzec, zobaczyłam jak ogromna masa ludzi szykowana jest do wyjazdu. Na samym dworcu, pomimo pozornego tylko bałaganu, załadunek ludzi do wagonów odbywał się bez zakłóceń, zresztą o żadnych zakłóceniach mowy być nie mogło, bo nad wszystkim czuwali uzbrojeni wachmani, dla których zastrzelić kogoś nie było żadnym problemem, co też na każdym kroku, wymachując bronią, ostentacyjnie demonstrowali, Same wagony, którymi nas miano transportować, były niczym innym, jak tylko zwykłymi, już bardzo zużytymi, wagonami do przewożenia bydła, które teraz zaadaptowano czasowo do naszych potrzeb, to znaczy po dwóch bokach tego pomieszczenia były ustawione gołe piętrowe prycze z drzewa, a w jednym z jego rogów wycięto w podłodze niewielki otwór na odchody z dwoma na zewnątrz wychodzącymi deskami i nic poza tym - żadnego koca czy piecyka, co w późniejszym czasie miało się okazać bardzo dokuczliwe. W wagonach przebywały albo same kobiety, albo sami mężczyźni. Nie widziałam, aby jakiś wagon był z mieszanym składem.
Jak pociąg ruszył , to jeszcze nikt nie wiedział dokąd nas wywożą. Pierwszą mijaną stacją, której nazwę udało się nam przeczytać, były Katowice Ligota. Wtedy ktoś powiedział, że kierują nas na południowy wschód.
Trudno mi powiedzieć, jak długo jechaliśmy, ale na pewno cały czas na południowy wschód, co można było wywnioskować po coraz wyższej temperaturze. A pewnego dnia pociąg się zatrzymał, wrota wagonów otwarto i zobaczyliśmy, że nasz transport stoi naprzeciw równiny, na której ciągną się obozy jenieckie , z których wołano do nas, żeby wymienić się informacjami. Prawdopodobnie to miał być nasz obóz docelowy , ale z braku miejsc postanowiono ekspediować nas w inne miejsce i tak rozpoczęła się dalsza część naszej rajzy, ale już na północ, co można było z kolei odczuć po coraz niższej temperaturze i pojawiającym się śniegu, chociaż zbliżało się lato. To co jeszcze było bardzo charakterystyczne dla naszego pociągu to postoje, które zawsze odbywały się nocą i w szczerym polu przez co nikt z nas nie miał pojęcia gdzie jesteśmy.
(cdn)

MARIAN KULIK
 

 
 
 
Zapis śląskiej tragedii


Marian Kulik z Dębieńska (na zdjęciu poniżej) jest jednym z nielicznych na Śląsku publicystów - kronikarzy, któremu udało się dotrzeć do ostatnich już żyjących ludzi, którzy bezpośrednio doświadczyli prześladowań ze strony władz sowieckich lub były więzione w komunistycznych obozach pracy w powojennej Polsce. "Dotarłem również do ludzi, których najbliżsi zostali wywiezieni bądź skazani, a którzy mają sporą wiedzę na temat Tragedii Górnośląskiej i byli z tego powodu szykanowani. O tym również nie należy zapominać, bo łączy się to w sposób bezpośredni z Tragedią Górnośląską" - mówił w wywiadzie dla "Nowin" autor powyższego wywiadu. Po publikacjach "Byłem u Dirlewangera" i "Życiorys znaczony wstrząsami" (o Krystynie Motzko z Dębieńska) prezentujemy kolejny materiał o Renacie Kundli z Siedlisk (powiat raciborski).

Galeria

Image alt

Komentarze

Dodaj komentarz