Publikujemy zapowiadaną wcześniej, drugą część wywiadu ze Ślązakiem spod Pszczyny, który jako nastoletni chłopak nie z własnej woli trafił do Waffen SS i brał udział w tłumieniu Powstania Warszawskiego.
Pan Jan (imię zmienione na potrzeby wywiadu), który jest autorem tych wspomnień, zawarł ze mną gentlemeńską umowę, na mocy której personalia i pewne epizody z okresu jego wojowania zostaną utajnione, aby nie stały się przynętą dla poszukiwaczy sensacji. Obecnie pan Jan mieszka w Niemczech, dokąd wyjechał w latach 70. XX wieku. Pomimo swych 83 lat (wywiad został przeprowadzony w 2010 roku), dysponuje wręcz modelową pamięcią, wojskową postawą i pogodą ducha. To historia Powstania Warszawskiego opowiedziana przez żołnierza walczącego po drugiej stronie barykady. Historia na pewno kontrowersyjna, ale także warta poznania...
W Warszawie
Przemieszczając się przez dzielnice, z których już zostali wyparci powstańcy, mogłem obserwować co wojna robi z miastem. Całe kwartały były wypalone lub zburzone, tylko środkiem biegł wolny od gruzu szlak. Krótko po dotarciu do naszych stanowisk, podzielono nas na plutony i skierowano do zdobywania kamienicy. Ten pierwszy bój okazał się bezkrwawy, gdyż kamienica okazała się pusta, za wyjątkiem snajpera, który przed nami uciekł.
Wojna miejska ma swoją własną specyfikę, gdzie bardzo dużą rolę odgrywa znajomość terenu, na tym polu Polacy mieli przewagę nad nami, szybko i sprawnie zmieniając swoje stanowiska, ale z kolei byli bezradni wobec naszej przewagi ogniowej, która była w stanie każdą umocnioną pozycję wroga zmienić w hałdę gruzu. Niemałym utrapieniem byli strzelcy wyborowi, którzy potrafili zadać ciężkie straty, a nawet wyhamować niejedną naszą akcję. Dotyczyło to zresztą obydwu stron. Widziałem, jak z kolei nasz snajper, umiejętnie prowadząc ogień, powstrzymał kontratak powstańców, którzy tak szybko się wycofywali, że nawet nie zdążyli zabrać swoich zabitych, których trójka leżała obok siebie, jakby chcieli odpocząć. Między poległymi wtedy dwoma chłopakami leżała nieżyjąca, bardzo ładna dziewczyna, która miała na sobie świetnie skrojone czarne spodnie, czarną skórzaną kurtkę i brązowe włosy, spięte w warkocze, których jeden był rozwiązany i włosy leżały rozpuszczone wokół delikatnej twarzy. Wygląd tej kobiety przypominam sobie do dzisiaj, bo była doprawdy wyjątkowa, wręcz zjawiskowa, skoro nawet nasz dowódca, człowiek zahartowany i twardy jak żelazny odlew, który widział w swoim życiu już wiele niesamowitych rzeczy, chwilę postał nad nią w zadumie, gniotąc w palcach niewypalonego papierosa.
Innym utrapieniem był alkohol, który pili wszyscy i to niemało, co na wojnie jest regułą, ale tam to już była nie reguła, ale plaga, a szczególnie wśród naszych wschodnich sojuszników, którzy kupowali go od wroga, płacąc amunicją. Widziałem, jak dwóch kozaków złapanych na takim procederze, zostało na miejscu rozstrzelanych.
Zaciekła obrona
Przez ładnych kilkanaście dni posuwaliśmy się naprzód bez większych strat, likwidując kolejne punkty oporu, aż dotarliśmy do dość szerokiej ulicy, przegrodzonej solidnie wykonaną barykadą z przylegającym do niej, zwartym kompleksem mało zniszczonych budynków, z których od razu posypał się na nas grad pocisków, co zapoczątkowało ciężkie walki ciągnące się przez kilka dni. Powstańcy mieli dobrze przygotowane pozycje i kąsali nas jak osy ze swoich dziupli, zadając nam nie małe straty, na szczęście byli to głównie ranni, gdyż amunicja, której używali, była kiepskiej jakości.
Widząc, że nie jesteśmy w stanie pokonać tej przeszkody bez broni ciężkiej, wydano rozkaz przejścia do obrony. Po paru godzinach przysłano nam do pomocy działo szturmowe typu Wespe kalibru 105 mm oraz komando miotaczy płomieni, budzących szczególną grozę u przeciwnika. Dzięki temu wsparciu szybko dotarliśmy do umocnionego budynku, z którego, ku naszemu zdziwieniu, nie padł ani jeden strzał, co mogło być zasadzką, dlatego z wielkim napięciem zaczęliśmy penetrować zajęty budynek, który w rzeczywistości okazał się pusty za wyjątkiem piwnicy, w której po dokładniejszych oględzinach znaleziono spore zapasy mocnego alkoholu wraz z pokaźną aparaturę do wyrobu tegoż alkoholu, wokół której spało kilkunastu obrońców budynku kompletnie zamroczonych bimbrem.
Dla nas był to podwójny sukces, bo bimber został natychmiast wypity, a obrońcy kamienicy po wytrzeźwieniu udzielili bardzo ważnych informacji, według których powstańcy dlatego z takim poświęceniem się bili, gdyż bronili dostępu do kanałów ściekowych, które stanowią ostatnią drogę odwrotu do dzielnic jeszcze nie opanowanych przez nasze wojska. Aby przerwać tę trwającą już ewakuację, rozpoczęliśmy atak na pozycje nieprzyjaciela, który odpowiadał kontratakiem i tak przez cały dzień. Pod koniec dnia tak zwana ziemia niczyja między wrogimi pozycjami była zasłana zabitymi i rannymi, których nie zdążono zabrać. Wtedy zdarzyło się coś nieoczekiwanego...
Chłopiec z procą
Od strony powstańców ukazała się postać z białą flagą, szybko zbliżając się do naszych stanowisk z propozycją przerwania walk w celu ewakuacji rannych, na co nasze dowództwo skwapliwie się zgodziło. Przez jakąś godzinę obydwie strony zbierały swoich zabitych i rannych udzielając sobie wzajemnie pomocy, między innymi do naszych stanowisk przyniesiono chłopca, któremu zoperowano ślepą kiszkę. Takie nieformalne zawieszenie broni trwało do rana, kiedy to nasze "sztukasy" (bombowce nurkujące) zamieniły pozycje powstańcze w dymiące gruzowisko. W czasie zajmowania terenu, na który jeszcze wczoraj mogliśmy patrzeć tylko przez lornetkę, nadleciały alianckie samoloty, które zamiast bomb, zaczęły zrzucać pojemniki z amunicją i żywnością przeznaczone dla powstańców, którzy mieli tego pecha, że przedwcześnie wycofali się nie czekając na samoloty i całe to dobro zostało zagospodarowane przez nas.
Krótko po tej akcji zostaliśmy zluzowani i wysłani na tyły w celu uzupełnień. Wtedy też zdarzyła się historia z tym chłopcem, którego już nie pamiętam w jakich okolicznościach przyprowadzono do naszej kompanii. Chłopiec miał może 12 lub 13 lat, był ubrany w za duży mundur pocztowca albo kolejarza, cały pokryty szarym pyłem i cichutko płakał. Dowódca kompanii podszedł do niego i patrząc z góry, warknął: "Opróżnij kieszenie!". Chłopiec włożył rękę do pierwszej kieszeni, która okazała pusta, zaś kiedy włożył rękę do drugiej, która wyglądała na czymś wypchaną, to zaczął głośniej pochlipywać. Od razu zrobiło się nieciekawie, bo w kieszeni mógł być ukryty granat. Nasz dowódca najpierw pozieleniał z napięcia, ale po chwili zaczął się szaleńczo śmiać, trzymając w wyciągniętej ręce procę. Prostą dziecinną procę, którą chłopiec wyciągnął z drugiej kieszeni. Od razu zrobiło się wesoło. Ktoś podał chłopcu menażkę pełną gulaszu, a dowódca zwracając chłopcu procę powiedział: "Jak chcesz, to idź do swoich kolegów i im powiedz, że każdy, kto będzie do nas strzelał tylko z procy, zostanie puszczony wolno i jeszcze ugoszczony gulaszem". Chłopiec, co wydało mi się dziwne, wolał pozostać po naszej stronie i miał rację, przynajmniej uratował życie w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów.
Modlitwa w piwnicy
To już były początki jesieni i powstanie powoli dogorywało. Pamiętam, że razem z moją kompanią wkroczyliśmy do wymarłej dzielnicy, gdzie przejmującą ciszę zakłócał tylko dochodzący z oddali pomruk toczących się jeszcze gdzieś w oddali walk. Idąc powoli wąską drogą nagle zobaczyłem błysk, a następnie rozsadzający bębenki w uszach huk i straciłem świadomość. Nie wiem, po jakim czasie się ocknąłem, ale na pewno na bardzo krótko, bo zauważyłem tylko, że mnie niosą na płachcie namiotowej. Po raz wtóry przebudziłem się w szpitalu polowym, gdzie lekarz, który mnie operował, powiedział, że miałem szczęście, bo granat, który rzucono mi pod nogi był domowej roboty. Inaczej już bym nie żył. Moja prawa noga został poszyta i umieszczona w gipsie, gdyż była naszpikowana odłamkami. Poza tym przez jakiś czas nie widziałem na prawe oko, które było mocno zabrudzone piaskiem.
Z lazaretu polowego przewieziono mnie do szpitala w Poznaniu, a stamtąd do szpitala w Wiedniu, gdzie zastał mnie koniec wojny, kończąc tym samym moją służbę w Waffen SS.
Zniszczenia i trudna sytuacja ludności cywilnej
Myślę, że taki scenariusz był nie do uniknięcia, w sytuacji, kiedy prawie wszyscy mieszkańcy tak ludnego miasta przebywali na terenie walk, które dodatkowo toczą się na niewielkiej przestrzeni, zamkniętej zwartą zabudową miejską. Poza tym powstańcy byli wojskiem tylko z nazwy, to znaczy wyglądem nie różnili się prawie wcale od ludności cywilnej, będącej naturalnym sojusznikiem i zapleczem logistycznym powstania. Najlepiej będzie, jak się posłużę pewnym przykładem – któregoś dnia zostałem wysłany razem z kolegą na punkt obserwacyjny mieszczący się na pierwszym piętrze niezbyt zniszczonej kamienicy. Po jakieś godzinie mój towarzysz, który próbował spenetrować budynek, podszedł do mnie ze słowami: "Chodź ze mną, chcę, żebyś czegoś posłuchał". I tak zeszliśmy na parter, gdzie usłyszałem dochodzący z piwnicy, monotonny i jednostajny odgłos podobny do monstrualnego szmeru. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem, ale musiałem to sprawdzić, bo po to tam byłem. Gdy z latarką w ręce otwarliśmy drzwi do piwnicy, to najpierw uderzył nas niesamowity smród, a potem usłyszałem chóralną modlitwę.
Po kolejnej chwili zacząłem rozróżniać zbity tłum siedzących ludzi, a dokładnie kobiet i dzieci zatopionych różańcu. Smród ludzkiego potu i nie tylko potu był tak przenikliwy, że szybko opuściłem to miejsce tak szybko, że nawet nie chciało mi się dociekać, skąd się wzięły trzy biało czerwone opaski, leżące przed drzwiami piwnicy. Jak wiadomo, takie nosili na ramionach powstańcy, więc wcześniej musiały należeć do kogoś , kto teraz przebywał w piwnicy i żarliwie się modlił, a jeszcze przed godziną był aktywnym powstańcem.
Co się stało z tymi ludźmi, nie wiem, ale gdy opuszczałem to miejsce, to dalej się modlili. To był tylko jeden z wielu podobnych epizodów, nad którymi się wtedy za bardzo nie zastanawiałem, bo jako żołnierz starałem się głównie wykonywać rozkazy w taki sposób, żeby nie dać się zabić.
Komentarze