Zjawa w kościele w kresce autorki / Elżbieta Grymel
Zjawa w kościele w kresce autorki / Elżbieta Grymel

 

W świątyni błąkała się dusza jakiejś damy. Co do tego nie ma wątpliwości. Pytanie, kim była owa dama za życia, pozostanie jednak bez odpowiedzi.

 

Historia tę usłyszałam przed wielu laty. Opowiedziała mi ją wtedy siwiuteńka pani Anna, wnuczka bohatera tej historii. Dziadek jej imał się wielu przeróżnych zajęć, żeby utrzymać sporą gromadkę dzieci, a na stałe pracował na nocną zmianę w straży miejskiej. Do jego obowiązków należało nakręcanie zegara, który mieścił się na kościelnej wieży. Należało to zrobić raz na dobę, więc kilka minut przed północą strażnik otwierał wielkim kutym kluczem główne drzwi świątyni, które następnie starannie za sobą zamykał, żeby do środka nie dostał się nikt niepowołany. Przez wysoko umieszczone okna niewiele księżycowego światła wpadało do wnętrza bocznej nawy, ale nie wolno było mu zapalać latarni, żeby przypadkiem nie zaprószyć ognia, bo o to przecież nietrudno.

Efekt był jednak taki, że strażnik prawie że po omacku musiał wdrapywać się na wieżę, gdzie nastawiał mechanizm czasomierza, by chodził przez następne dwadzieścia cztery godziny. Którejś nocy dziadek pani Anny był bardzo zmęczony i wszystkie czynności wykonywał mechanicznie, niewiele o nich myśląc,. Kiedy jednak nakręcał zegar, nagle dotarło do jego świadomości, że przy krzyżu umieszczonym na lewo od wejścia do kościoła zamajaczyła mu jakaś postać. Zbiegł szybko na dół, sądząc, że ktoś przez niedopatrzenie kościelnego został w kościele zamknięty. Istotnie pod krzyżem stała kobieca postać okryta obszernym, czarnym płaszczem z kapturem. W ciemności strażnik nie mógł dojrzeć jej twarzy.

Zapytał, kim jest, ale dama nie odpowiedziała na jego pytanie, więc zaniepokojony podszedł bliżej. Jego wyciągnięta ręka natrafiła na rozpadający się materiał, a pod nim na suche kości, które z hukiem posypały się na podłogę. Przerażony mężczyzna cofnął się i wybiegł z kościoła. Zamykając kościelne drzwi, pobielałymi ze strachu wargami szeptał modlitwy za zmarłych. Po powrocie na odwach opowiedział o swojej przygodzie dyżurującemu tam koledze. Nazajutrz wcześnie rano obaj strażnicy udali się do księdza proboszcza, który jeszcze przed pierwszą mszą poszedł razem z nimi na miejsce owego nocnego zdarzenia, ale pod krzyżem nie było już najmniejszego nawet śladu po nocnej zjawie i całej tej przygodzie.

Wobec takiego obrotu sprawy dziadek pani Anny gotów był uwierzyć, że wszystko to mu się po prostu przywidziało z przemęczenia, ale jednego był pewny, że kąśliwych żartów kolegów – strażników nie uda mu się uniknąć, więc wrócił do domu bardzo zmartwiony. To jednak nie koniec tej historii, jako że zbliżał się początek października, a wraz z nim największy żorski odpust. Przed tą uroczystością należało solidnie, jak co roku, wysprzątać cały kościół. Kobiety sprzątające pod chórem znalazły w pobliżu krzyża kawałek zetlałej, staroświeckiej, jedwabnej tkaniny i nie omieszkały jej pokazać księdzu proboszczowi.

Ten niezwłocznie odprawił mszę za spokój duszy pokutującej w kościele, bo nikt nie miał już wątpliwości, że jednak błąka się tu jakaś zjawa. Tak więc honor dziadka pani Anny został uratowany, ale ludzie mieli nowy temat do rozmów, mianowicie zaczęli zastanawiać się, kim też mogła być owa pokutnica. Wiadomo, że kościelnych kryptach pochowano zaledwie kilka kobiet, m.in. Justynę – burmistrzową Linkową oraz małżonkę "slavutneho pana" Foltina Marosza, ale nie wiadomo, jakie nosiła ona imię. W dokumentach nie znajdziemy żadnej wzmianki na ten temat.

Komentarze

Dodaj komentarz