Bernard Strzoda przy kamieniu pomniku wydobytym z grobu jego ojca / Iza Salamon
Bernard Strzoda przy kamieniu pomniku wydobytym z grobu jego ojca / Iza Salamon

 

Kiedy grabarz kopał grób Franciszkowi Strzodzie z Palowic, natknął się na wielki głaz. Rok później kamień ten stał się jednym z pierwszych pomników Tragedii Górnośląskiej.




Bernard Strzoda, sołtys Palowic i przewodniczący Rady Miejskiej w Czerwionce-Leszczynach, nie kryje wzruszenia, kiedy opowiada o losach swojego ojca, który jako jeden z nielicznych powrócił z wywózki do ZSRR. – Gdyby nie wrócił, nie byłoby mojej rodziny – mówi pan Bernard.
Franciszek Strzoda urodził się w 1908 roku. Był rolnikiem. W czasie wojny został szczęśliwie zwolniony ze służby wojskowej. Niestety, najgorsze dla niego miało dopiero nadejść po wojnie. – W marcu 1945 roku, kiedy do Palowic weszły wojska radzieckie, ojciec dostał wezwanie na milicję i został wywieziony w głąb Związku Radzieckiego. Cudem ocalał, wrócił do domu dopiero 21 grudnia 1949 roku – wspomina jego syn.
 
Cień człowieka

Do dzisiaj zachowała się w rodzinie oryginalna przepustka, dzięki której Franciszek Strzoda mógł przekroczyć granicę w Białej Podlaskiej. Przeszedł łagry rozsiane po całym terytorium ZSRR – był w Donbasie, na Kaukazie, w syberyjskiej tajdze. Po kilku latach morderczej pracy, przy wzroście około 170 cm ważył zaledwie 36 kg. Życie uratowali mu przedstawiciele Czerwonego Krzyża, którzy w 1949 roku wizytowali jeden z obozów jenieckich. – Ojciec przebywał w innym obozie, ale akurat przechodził wzdłuż płotu, co zwróciło uwagę przedstawicieli Czerwonego Krzyża, ponieważ przy każdym kroku stawy ojca bardzo głośno skrzypiały. Po interwencji czerwonokrzyskich lekarzy został przebadany, a następnie wysłany wraz z innymi do szpitala w Rydze. Niebawem zaś dostał zgodę na powrót do Polski – snuje smutną opowieść pan Bernard. Po powrocie Franciszek Strzoda założył rodzinę. Wychował dzieci. Zmarł w 1987 roku. Kopiąc mu grób grabarz natknął się na ogromny kamień. To nie mógł być przypadek.
 
Głaz w grobie
Kilka lat później Sylwester Musiolik, miłośnik lokalnej historii z Palowic, zapisał w swojej kronice: "W trakcie kopania grobu natrafiono wówczas na olbrzymi głaz, który siłą ludzką stał się niemożliwy do wydobycia. Na pomoc pośpieszył dźwig miejscowej RSP Rolnik i dopiero wówczas kamień ujrzał światło dzienne".
Pan Sylwester pomyślał wtedy, że skoro tak wielki kamień znalazł się w mogile człowieka, który jako ostatni powrócił z wojny, niechaj posłuży jako symbol tych palowiczan, którzy z wojny nie wrócili. Jego pomysł poparli mieszkańcy oraz ówczesne władze. Tak oto 11 listopada 1989 roku, czyli w pierwsze Święto Niepodległości, na palowickim cmentarzu został uroczyście odsłonięty pomnik poświęcony ofiarom wojny. Na tablicy widnieje 56 nazwisk, w tym 16 tych mieszkańców, którzy zostali wywiezieni do ZSRR z końcem wojny i już nie powrócili.
Nazwiska te na podstawie wspomnień i wywiadów spisał również pan Sylwester Musiolik, który już od 1966 roku wytrwale zbierał informacje o historii swojej miejscowości. Szperał w archiwach gminnych, kościelnych, w Bibliotece Śląskiej. Rozmawiał z ludźmi, spisywał ich wspomnienia.
 
W morderczą drogę
O końcu wojny pan Sylwester pisze w swojej kronice tak: "Tymczasem nikt w Palowicach nie przypuszczał, iż prawdziwy dramat mieszkańców ma się dopiero rozpocząć niebawem. Oto na początku lutego 1945 roku wskutek nonszalancji żołnierzy radzieckich, dochodzi do krwawego i śmiertelnego w skutkach internowania wielu palowiczan. Z kilkudziesięciu wywiezionych do ZSRR powróciło zaledwie kilku. Identyczną sytuację przechodziło wielu Ślązaków z okolicznych miejscowości"
Z opisu dowiadujemy się, że w lutym 1945 roku kilkudziesięciu palowiczan wezwano do urzędu gminy, gdzie przebywali już funkcjonariusze NKWD. Grupa mieszkańców została wywieziona najpierw do Woszczyc, potem do Knurowa, stąd zaś popędzono wszystkich do Katowic. Tam zostali załadowani do wagonów towarowych i przy siarczystym mrozie przewiezieni do krakowskiego więzienia na Montelupich.
21 marca wyruszyło z Krakowa na wschód około 120 wagonów  – mordercza podróż trwała 33 dni. Jak czytamy w kronice Sylwestra Musiolika, po drodze ludzie umierali, a ich pogrzeb polegał na wyrzuceniu zwłok z wagonu.
 
Czas na osobną tablicę
`Trasa wiodła przez Lwów. W miejscowości Seretow ów pociąg rozdzielono na cztery części: jedną na Ural, drugą do Donbasu, inną gdzieś jeszcze, a czwartą do Kazachstanu. Ofiarami samego transportu, jak mówi Józef Musioł, padli już Piotr Kłyk (właściciel restauracji Palowiczanka, który został wywieziony wraz z żona Alwiną, oboje zginęli), Teofil Smolorz; 26-letni Paweł Lanuszny bestialsko codziennie maltretowany za próbę ucieczki, został zamordowany".
23 kwietnia 1945 roku palowiczanie oraz inni, którzy przeżyli podróż, stanęli u celu: Kazachstan, Krasnowodsk nad Morzem Kaspijskim. "Potworne warunki pracy, zamieszkania i wyżywienia (w ziemiankach, bez kropli wody, bez pieniędzy) powodowały śmierć kolejnych osób: Augustyn Labus, Alojzy Maruszczyk, Jan Grzegorzek, Leon Białas, Paweł Wals" – wymienia nazwiska ofiar pan Sylwester"
Wiele informacji przekazał mu wspomniany Józef Musioł z Palowic, który jako jeden z nielicznych ocalałych powrócił z wywózki. – Mieli rację ci starsi palowiczanie, którzy już wiele lat temu zwracali uwagę na fakt, że ofiary wywózek to nie to samo co ofiary wojny. Wyraźnie te dwa wydarzenia rozdzielali. Myślę, że nadszedł czas, aby również na naszym pomniku w Palowicach umieścić dwie osobne tablice: ofiar wojny i ofiar Tragedii Górnośląskiej – mówi autor kroniki Palowic. Podobnie proponuje Bernard Strzoda.
 

Przepustka jak pamiątka
Do dzisiaj zachowała się w rodzinie oryginalna przepustka, dzięki której Franciszek Strzoda mógł przekroczyć granicę w Białej Podlaskiej. Przeszedł łagry rozsiane po całym terytorium ZSRR – był w Donbasie, na Kaukazie, w syberyjskiej tajdze. Po kilku latach morderczej pracy, przy wzroście około 170 cm ważył zaledwie 36 kg.

 

Komentarze

Dodaj komentarz