Z żoną Eweliną przez Patagonię / Archiwum
Z żoną Eweliną przez Patagonię / Archiwum

 

Michał Kozok przemierzył już pół świata – głównie na własnych nogach. Wiele razy cudem uniknął śmierci. Ryzyko go jednak nie zniechęca.


Michał Kozok jest nieuleczalnie chory na podróżowanie. Nie ma dla niego żadnych granic geograficznych i kulturowych. Polskę przeszedł pieszo z południa na północ, Europę przejechał na rowerze, przemierzył również bez korzystania z komunikacji lotniczej obie Ameryki, Azję, Australię i Afrykę. Nie był tylko na Antarktydzie. Zwiedził łącznie 123 kraje niepodległe i osiem terytoriów zależnych. Niedawno na zaproszenie Stowarzyszenia Podróżników Maloka odwiedził Żory, gdzie niegdyś mieszkał. W jednym z pubów opowiadał o swojej ostatniej podróży, którą odbył, jak to określił, siłami natury.

W upale i mrozie

Przemierzył wówczas Amerykę Południową z jej przylądka południowego Cabo Froward w Chile do północnego krańca kontynentu Punta Gallinas w Kolumbii, bez użycia silnika. – Adrenalina szalała przy przedzieraniu się z maczetą przez wilgotną dżunglę czy zdobywaniu sześciotysięcznego szczytu Andów w mrozie. Poczułem wolność podczas marszu przez wietrzną pampę w Patagonii, ciągnąc zaś wózek, udało mi się pokonać śnieżne zapory Altiplano (położonego na wysokości 3300-4900 m n.p.m. płaskowyżu w Boliwii i Peru – red.). Wędrowałem także przez niebywale suchą Pustynię Atacama i wiosłowałem w upale po kawowym dorzeczu Amazonki – mówi Michał.
Z pewnością należy do najbardziej barwnych Ślązaków, można by nawet przyrównać go do Wojciecha Cejrowskiego. Trzeba jednak stwierdzić, że gna go znacznie większa ciekawość świata, jako że słynny podróżnik ograniczył swoją pasję wędrowania właściwie do Ameryki Łacińskiej i Afryki. Michał studiował na Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie (ma uprawnienia trenera lekkiej atletyki), a następnie był w Sydney. Tam na Academies Australasia studiował turystykę i informatykę. Przez kilka lat pracował jako pilot wycieczek zagranicznych dla biura Grupa Atlas Tours. Poza tym był budowlańcem, kucharzem, patroszaczem (tak tak!) kurczaków, mechanikiem, zbieraczem truskawek, kierownikiem sklepu, a nawet nauczycielem angielskiego.

Podróże od kołyski

W sumie wykonywał 38 różnych zawodów w kilku krajach świata. Obecnie mieszka w Sydney w Australii, pracuje w sklepie outdoorowym (z artykułami turystycznymi) Paddy Pallin, gdzie sprzedaje sprzęt kempingowy, oraz w szkole Australian Pacific College. Uczy tam dorosłych z różnych stron świata przedmiotów o nazwie Business i Travel & Tourism (biznes i turystyka), czyli tego, na czym zna się najlepiej. Jest mocno zakorzeniony w naszym regionie. Urodził się w Rybniku, gdzie ukończył Technikum Mechaniczne. Mieszkał w Żorach i biegał w barwach miejscowego TKKF Maratończyk oraz RMKS Rybnik. Mówi, że podróżami interesuje się od kołyski. Dlaczego zdecydował się na ekstremalną wyprawę wzdłuż wybrzeży Ameryki Południowej bez silnika?
– W środku nocy 15 kwietnia 2004 roku płynąłem barką po brazylijskiej Amazonce. Bujałem się właśnie w hamaku, nagle nasz środek lokomocji zatrzymał się i załoga wciągnęła na pokład białego człowieka. Jak się okazało, był to Szwajcar, który od kilku tygodni płynął Amazonką kupioną łódką wiosłową. Znudziło mu się, więc sprzedał łódź i załapał się na naszą barkę towarową. Nie miał nawet brazylijskiej pieczątki w paszporcie, tylko jakiś papierkowy świstek od policjanta z pobliża granicy brazylijsko-ekwadorskiej. Zaintrygowała mnie jego opowieść, zaimponował mi. Nawet więcej, po prostu pokazał mi na własnym przykładzie, że można wychodzić poza szablony, trzeba tylko chcieć. Po rozmowie z nim nie umiałem zasnąć, wyciągnąłem zeszyt i naszkicowałem mapę Ameryki Południowej. Postanowiłem, że kiedyś przemierzę ten kontynent, bez używając żadnego napędu silnikowego – tłumaczy.

Czym się dało

Ważne w takich eskapadach są finanse. W 75 procentach to były środki własne, a pozostałą kwotę dostał od właściciela australijskiej szkoły, w której studiował. Wyruszył w styczniu zeszłego roku, a do celu dotarł w listopadzie. W drodze był więc blisko 10 miesięcy. Przemieszczał się różnymi sposobami: biegł, szedł i przedzierał przez dżunglę, płynął wpław, kajakiem, pontonem dmuchanym, rowerkiem wodnym, canoe, łodzią wiosłową i żaglową, wspinał się po skałach i wdrapywał na wysokie góry, pchał wózek sklepowy, jechał na rowerze i deskorolce, hulajnogą, wózkiem pustynnym, leciał paralotnią. Nocował najczęściej w swoim namiocie, ale również w tak niecodziennych miejscach, jak na przykład opuszczone domy, pod mostem, komisariacie policji, koszarach wojskowych czy koparce. W ciągu 295 dni pokonał 13588 kilometrów.

Podczas swoich licznych wypraw przeżył różne historie. Na Alasce prawie zderzył się z samicą grizzly, za którą biegł mały miś. Drżącym głosem prosił, by niedźwiedzica go nie rozszarpała, i o dziwo postraszyła go tylko i wróciła do konsumowania jagód. Podczas spaceru w Patagonii Michała zaatakował sokół. Musiał paść na ziemię, żeby nie oberwać szponami. Wraz z żoną Eweliną uciekał pieszo z ogarniętej wojną domową Gwinei, a rebelianci z Wybrzeża Kości Słoniowej wyśmiali go, gdy poprosił ich o wbicie pieczątki w paszporcie. W podróż poślubną pojechał do Afganistanu, bo jego żona jest taką samą oddaną przygodzie globtroterką. W oceanicznych wodach Republiki Południowej Afryki szukał wielorybów, niestety fale wywróciły jego łódź

Głód na morzu

Jak mówi, próbował też przedostać się z Kolumbii do Panamy przez Darien Gap. – Po trzech dniach do swojej łodzi zabrali mnie przemytnicy. Płynęli daleko od brzegu, aby ich nie dojrzało wojsko i policja. Zepsuł się silnik, przyszedł nocny sztorm, bez oświetlenia, zdryfowało nas na pełne morze. Zastanawiałem się wtedy, kto nazajutrz zostanie zjedzony jako pierwszy. Było nas 18 Murzynów i dwóch białych... – wspomina Michał. Skromnie dodaje, że do zwiedzenia zostało mu jeszcze z pół świata.

Komentarze

Dodaj komentarz