Chyba nie ma drugiej takiej rodziny rzemieślniczej, której dzieje byłyby tak udokumentowane, jak rodzina kowoli Sochów z Bieńkowic (gmina Krzyżanowice).
Kuźnia powstała w 1702 roku, a więc jeszcze za czasów Monarchii Habsburgów. Przeszła kilka państw.
I do dzisiaj kowol w tej kuźni kuje - ślonski kowol, czyli Robert Socha. - W dzieciństwie wołali na mie Kowol, a kowolym chciołech być. Mioł żech swoja izba kole kuźnie, to żech cały czas te szlagi młotka słyszoł – wspomina.
Wspomina też, że w domu zawsze się godało po śląsku - po naszymu, zaś w szkole po polsku. - Dopiyro jak żech pokończoł szkoły, to żech se poczuł wolny. Poczuł żech se Ślonzokiym. Teraz nawet jak telewizja przyjedzie, to godom po ślonsku i żodyn mi tego nie zabroni – mówi o sobie spadkobierca rodzinnej tradycji kowalskiej z Bieńkowic.
Kuźnia z historią
Najpierw skończył szkołę zawodową w Raciborzu, potem liceum ogólnokształcące. W klasie wielozawodowej był jedynym kowalem i musiał jeździć na kursy do Gliwic, potem zdał egzamin czeladniczy w Izbie Rzemieślniczej w Katowicach. Po trzech latach zdobył tytuł mistrzowski. Ani przez chwilę nie żałował swojego wyboru. Dzisiaj z żalem patrzy, jak coraz więcej młodych ludzi wyjeżdża za granicę do pracy, jak jego rodzinne Bieńkowice z roku na rok powoli pustoszeją.
On sam oparł się na rodzinnej tradycji jak na skale. - Znam dobrze historię swojej rodziny. Jej dzieje od strony taty sięgają trzystu lat, a od strony mamy - czterystu. Nasza kuźnia ma przeszło trzysta lat – mówi Robert Socha.
Ślady swoich przodków odnajduje w wielu miejscach. W 2000 roku dostał do renowacji krzyż z wieży bieńkowickiego kościoła. Wieża była uszkodzona, spadła w 1945 roku. - Wyczyściłem wszystkie elementy, patrzę, a tu napis gotykiem: Renovation Schmidemeister Johann Socha Benkowitz 1934 rok. Poczułem wielką radość, że wykonuję renowację po moim pradziadku. Ten krzyż ma 263 lata, tak jak kościół. Jest to unikat – nie kryje radości bieńkowicki kowol. Opowiedział o tym zdarzeniu w najnowszym filmie Michała Majerskiego "Oberschlesien – tu, gdzie się spotkaliśmy".
Robert Socha interesuje się historią, ma ją na wyciągnięcie ręki. Szanuje każdą rodzinną pamiątkę i oburza się, jak dziennikarze zmieniają imiona jego przodków. - Jak pradziadek nazywał się Johann, ma zostać Johann, a nie Jan. Tak samo ma zostać Alois – obrusza się młody kowal.
W najstarszej części bieńkowickiej kuźni rodzina Sochów prowadzi muzeum, w którym można zobaczyć narzędzia kowalskie jeszcze z XVIII wieku.
Sygnet z Syberii
Dziadek Roberta, Alois, przeszedł koleje losu typowe dla wielu innych Ślązaków: był żołnierzem Wehrmachtu, w 1945 roku został wywieziony na Sybir. Przetrwał wojnę dzięki temu, że był kowalem. Dla swojej żony wykuł paterę z łuski oraz kieliszki z nabojów pod Smoleńskiem, później z niewoli na Syberii posłał żonie na rocznicę ślubu malowane ze zdjęć kartki. Namalował mu je obozowy towarzysz. Do dzisiaj są przechowywane w rodzinnym archiwum. Alois wrócił do żony w 1949 roku. Nie było go w domu dziewięć lat. Nie wiedział, czy żona na niego czeka. Czekała. Jego pierwszy syn miał wtedy dziewięć lat – ostatni raz widział ojca, mając dwa latka. W 1952 roku urodził się drugi – Jan - ojciec Roberta. Ósme pokolenie śląskich kowali.
Zarówno Robert Socha, jak i jego tata, mogą godzinami opowiadać o dziejach swojej rodziny i pokazywać rodzinne pamiątki: zdjęcia, dokumenty. - Tu jest oryginalny kufel z wesela moich rodziców z napisem Schlossbräu Ratibor oraz niezwykły sygnet z napisem Sybir. Ural. 1946. Wykuł go mój tata, jak był w obozie – pokazuje Jan Socha.
Oczkiem w głowie Aloisa Sochy, a teraz jego syna i wnuka, jest piękna urania. Motocykl z 1939 roku, który wciąż jest sprawny. Zarejestrowany został na białych tablicach. - Kiedy zmienialiśmy dach starego domu, znaleźliśmy oryginalne dokumenty i zarejestrowaliśmy uranię. W starostwie raciborskim usłyszałem, że pierwszy raz rejestrują niemiecki pojazd niesprowadzony z Niemiec – wspomina Jan Socha.
Trzy pasje kowola
Motocykle to jedna z pasji Roberta. Jako pierwsze swoje hobby wymienia kowalstwo, drugie to motory (ma jedenaście starych pojazdów), a trzecie – straż pożarna. - Mój praopa (pradziadek) był założycielem straży w Bieńkowicach oraz jej komendantem; opa był prezesem, również wujek Wilibald Socha był prezesem; tata komendantem, ja jestem teraz zastępcą komendanta. Nasza straż powstała w 1905 roku, mamy jeszcze starą sikawkę konną z 1906 roku, z oryginalną, niemiecką tabliczką. Mamy też uszyte mundury według starego, pruskiego wzoru – mówi Robert Socha.
Z zabytkową sikawką i w uszytych według starego wzoru mundurach pojechali na zawody sikawek konnych do Cichowa, tam gdzie kręcono "Pana Tadeusza". - Jak niektórzy zobaczyli niemieckie napisy i mundury, to kręcili nosami. Słyszałem nieprzychylne komentarze. Ale i tak zdobyliśmy mistrzostwo Europy. Nasze opy byliby fest radzi – uśmiecha się pan Robert.
Nie dziwi się temu, że wielu Ślązaków nie chce opowiadać o historii swoich rodzin, o historii Śląska. Chociaż pamiętają dużo, to jednak wolą nic nie mówić.
- Ślązak nie chce się angażować w politykę, tego nauczyły nas dzieje naszych rodzin, aby od polityki trzymać się daleko. Poza tym choćbym nie wiem, jak się starał i jak dobrze mówił po polsku, to jak pojadę do Warszawy czy Poznania, i tak zawsze byda do nich hanys – dodaje bieńkowicki kowol.
Komentarze