20040108
20040108


W kondukcie pogrzebowym prócz najbliższych, przyjaciół i znajomych znalazło się też około 100 taksówkarzy. Na pogrzeb kolegi stawili się z całego regionu: z Rybnika, Raciborza, Wodzisławia Śl., Knurowa, Żor, Radlina, a nawet Katowic. Jechali powoli. Każde auto miało przytwierdzoną czarną wstążkę – na znak żałoby.– Wielu z nas nie znało zmarłego. Przyjechaliśmy, by towarzyszyć mu w jego ostatnim kursie, połączyć się w ogromnym bólu z rodziną i zademonstrować nasz sprzeciw wobec nieudolności prawa w naszym kraju, w którym chroni się przestępcę i pozwala się mordować niewinnych ludzi. Policja ściga bandytów, a sądy ich później wypuszczają. Nikt z nas nie jest bezpieczny – mówi Mirosław Rydzyński z Rybnika.Choć od zabójstwa minęło kilka dni, okoliczności śmierci nadal wzbudzają wielkie poruszenie, żal i strach wśród mieszkańców.– To był bardzo dobry człowiek. On i jego żona zawsze kupowali u mnie gazety. Taki ostrożny, uważny. Nie mogę uwierzyć, że jego to spotkało. I to jeszcze tak okrutnie się nad nim znęcali – mówi kioskarka.W momencie gdy trumnę Józefa Jochema składano do grobu, z parkujących przy cmentarzu taksówek rozległ się głośny sygnał klaksonów. – Takie nieszczęście mogło przytrafić się każdemu z nas. Nikt nie wie, kogo zabiera na kurs. Ja sam prowadziłem taksówkę z przystawionym do pleców nożem. Przerażające jest to, że Józefa Jochema zabił dobrze mu znany człowiek, jeden z jego stałych klientów. Na pewno się tego nie spodziewał, to straszne – mówi kolega zmarłego, taksówkarz Szczepan Pogoda.– To nieprawdopodobne, że to na niego trafiło. Raczej nie zabierał podejrzanych klientów, był bardzo uważny, wszystko sprawdzał. Dodatkowo najsilniejszy z nas, wysportowany, były kolarz. Musieli go zaskoczyć, w przeciwnym przypadku mordercy tak łatwo by sobie z nim nie poradzili – wyjaśnia inny.Do tragedii doszło w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, 26 grudnia 2003 r. Tego dnia około godz. 18 Józef Jochem wyjechał z domu na telefoniczne wezwanie. Wychodząc, obiecał synowi, że zjawi się w domu przed godz. 20. Gdy zbliżała się umówiona godzina, a tato nie wracał, syn postanowił się z nim skontaktować. Telefon komórkowy był wyłączony. Rodzina zaniepokojona czekała do rana. 27 grudnia rano zięć Józefa Jochema zgłosił na policję zaginięcie 62-letniego teścia.– Zaczęła się normalna procedura poszukiwawcza. Nie dała efektu, dlatego następnego dnia na wniosek komendanta powiatowego policji rozpoczęto zakrojone na szerszą skalę poszukiwania na terenie powiatu wodzisławskiego, rybnickiego i raciborskiego. Uczestniczyli w nich policjanci, straż leśna, leśnicy, w sumie około 150 osób – mówi podinsp. Ernestyn Bazgier, rzecznik prasowy Komendy Powiatowej Policji w Wodzisławiu Śl.– Liczyliśmy się z tym, że mężczyzna jeszcze żyje. Ostatni raz zaginiony był widziany na postoju taksówek przy dworcu PKS w Rydułtowach około godz. 18. Z relacji świadków wynika, że gdy podjechał swoim białym mercedesem na postój, zgasił oświetlenie tablicy taxi, co świadczy o zakończonym kursie, i odjechał. Od tamtej pory ślad po nim się urwał. W niedzielę, gdy się ściemniło, policja zakończyła przeszukiwania terenu. Zaczęliśmy pracę operacyjną – relacjonuje policjant związany ze sprawą.Tego samego dnia policja otrzymała anonimową informację, że w sprawę może być zamieszany Marek S., 22-letni mieszkaniec Rydułtów, który handlował z taksówkarzami częściami samochodowymi. Ostatnimi czasy był on częstym klientem Józefa Jochema.– Zaczęliśmy sprawdzać Marka S., choć nie przypuszczaliśmy, że to on jest sprawcą. Wiedzieliśmy, że dość często bawił na Opolszczyźnie. Zwróciliśmy się o pomoc do policjantów z Kietrza. Okazało się, że jest on znany tamtejszym funkcjonariuszom. Zaczęliśmy rozpytywać jego znajomych – mówią policjanci pracujący nad sprawą. Ustalili, że przez ostatnie dwa dni od zaginięcia Józefa Jochema Marek S. przebywał w tych okolicach. Bawił się na miejscowych dyskotekach, gdzie znajomym chwalił się dokonanym rozbojem. Ustalono, że podejrzany poruszał się białym mercedesem. W niedzielę około godz. 20 w Raciborzu znaleziono samochód zaginionego taksówkarza.– Zorganizowano dwie grupy, które przeczesywały miasto w poszukiwaniu podejrzanego, bo tylko dwóch z nas wiedziało, jak on wygląda. Przejeżdżając przez Racibórz, zauważyliśmy go w fiacie 126p. Siedział na tylnym siedzeniu. Ruszyliśmy za samochodem. Gdy podjechali na stację benzynową, przeprowadziliśmy szybką akcję, skuliśmy go kajdankami. Razem z nim była Patrycja F., 18-letnia mieszkanka Pszowa, która brała czynny udział w zabójstwie taksówkarza – relacjonuje policjant.Marek S. wiedział, że jest poszukiwany przez policję, powiadomiła go jedna z przesłuchiwanych wcześniej dziewcząt, która wysłała mu SMS na komórkę. Najprawdopodobniej dlatego sprawca pozostawił mercedesa i próbował wyjechać w Polskę. Wstępnie przyznał się do zabicia taksówkarza. Powiedział, gdzie znajduje się ciało, choć w pierwszym momencie, gdy policjanci pytali go, czy Józef Jochem jeszcze żyje, odpowiedział im, że może jeszcze tak.– Zaraz zadzwoniliśmy na patrol do Rydułtów, by podjechali do domu Marka S. przy ul. Sikorskiego i poszukali taksówkarza. Już w pierwszym pomieszczeniu znaleźli ślady krwi. Zmasakrowane ciało znaleziono w piwnicy.Policjanci przyznają, że z tak makabryczną zbrodnią dawno się nie spotkali. Mordercom nawet powieka nie drgnęła, gdy przedstawiono im zarzut zabójstwa. Zabili człowieka, bo byli mu winni około 150 zł.Z relacji Marka S. wynika, że morderstwo zaplanowała Patrycja F., drobna osiemnastolatka, która miejscowym policjantom jest bardzo dobrze znana. Pierwotnie młodzi mordercy zaplanowali zasadzkę na innego Józefa, również taksówkarza jeżdżącego białym mercedesem. Dziewczyna zadzwoniła do niego, zlecając kurs do Kietrza. Jednak ten odpowiedział jej, że ma samochód u lakiernika, choć tak nie było. Żona nie pozwoliła mu wziąć tego zlecenia. W tej sytuacji mordercy zadzwonili do Józefa Jochema, którego byli częstymi klientami. On również nie chciał nigdzie jechać. Nakłonili go pod pretekstem przewiezienia telewizora.Jak wynikało z relacji świadków, Józef Jochem około godz. 18 był widziany w swoim samochodzie na postoju taksówek przy PKS w Rydułtowach. Tam do jego samochodu wsiadł Marek S. Pojechali do domu przy ul. Sikorskiego. Taksówkarz nie wszedł razem z mordercą do środka. Jednak gdy Marek S. wyszedł z piwnicy, gdzie dołożył do pieca, zauważył stojącego w pokoju Józefa Jochema. Patrycja F. przesuwała meble, aby wystawić telewizor. Wówczas Marek S., który w gronie znajomych nazywany był Tysonem, uderzył taksówkarza pięścią w głowę. Gdy zaatakowany się odwrócił, dostał drugi cios w twarz. Przewrócił się, uderzając w narożnik mebla i na chwilę stracił przytomność. W tym czasie młodzi przeszukali go, z saszetki wyciągnęli około 500 zł. Taksówkarz zaczął odzyskiwać przytomność, więc Marek S. usiadł mu na plecach, wykręcił ręce do tyłu i zaczął obwiązywać taśmą. Taśma pękała, bo mężczyzna próbował się bronić. Wtedy do walki przyłączyła się Patrycja F. Sięgnęła po metalową rurkę i uderzyła ofiarę w głowę. Po głowie taksówkarza bił również Marek S. Katowali go różnymi narzędziami, także nożem. W piwnicy, gdzie go zaciągnięto, dokończono zbrodni. Zmaltretowanemu człowiekowi założono pętlę na szyję i zaciśnięto ją przy pomocy trzonka od młotka. Na koniec młodzi zabójcy położyli na nim dwudziestolitrowy kanister. Potem pojechali mercedesem na dyskotekę.– Na drugi dzień, gdy skończyły im się pieniądze, przypomnieli sobie, że ofiara miała na palcu złotą obrączkę. Przyjechali do domu. Marek S. zszedł do piwnicy i chciał ją ściągnąć, ale gdy mu się nie udawało, wyciągnął z kieszeni nóż i obciął palec. To chyba pokazuje, jakiego pokroju byli to zwyrodnialcy – mówi policjant.Mordercom taksówkarza grozi co najmniej 12 lat więzienia, choć przy takiej zbrodni każdy inny wyrok niż dożywotnie pozbawienie wolności wydaje się wstrząśniętej opinii publicznej zbyt łagodny. Tym bardziej że młodzi już nieraz łamali prawo. Marek S. w maju wyszedł z więzienia, był na warunkowym zwolnieniu. Z kolei Patrycja F. była pasażerką samochodu prowadzonego przez pirata drogowego, który pod koniec listopada próbował przejechać policjanta w Rydułtowach, i niewykluczone, że to ona podburzała go do zbrodni.Sąsiedzi Marka S. nazywają go bandziorem. Wyrzucają sobie, że gdyby w drugi dzień świąt byli w domu, być może nie doszłoby do zabójstwa. Może by coś usłyszeli. Nie chcą ujawniać swoich personaliów, bo boją się, że Marek S. odsiedzi parę lat i później będzie chciał się na nich zemścić. – Lepiej nic nie mówić. Być z daleka od wszystkiego. Jakby pani widziała, kto tu przyjeżdżał, jakimi samochodami. Strach żyć. A mógł mieć dobrze, rentę po rodzicach miał, piękny dom. Rodzice to byli porządni ludzie, jego bracia ułożeni, mają swoje rodziny. Tylko on jakiś inny – mówią

Komentarze

Dodaj komentarz