W Stanach najpierw malował ściany i grał van Gogha

Kiedy po raz ostatni grał pan w Rybniku?

Jako zawodowy aktor grałem w Rybniku po raz pierwszy! Grałem w młodości, w miejscu, które przez rybnickie pobożne panie nazywane było domem rozpusty. Chodzi o Bombaj. Kiedy się zawalił, wszyscy odetchnęli z ulgą, że szatan wyniósł się gdzieś indziej.

Jak po tylu latach grało się w rodzinnym mieście?

To niezwykłe dla mnie przeżycie, ale też odpowiedzialność i stres. Ale myślę, że spektakle się podobały. Publiczność była życzliwa i jakoś to poszło. Ja też zostawiłem gdzieś to zdenerwowanie tym, że gra się przed własną publicznością.

Kto z bliskich był na widowni?

Byli Wojciech Bronowski i Czesław Gawlik, którzy byli moimi nauczycielami, mistrzami, przyjaciółmi. Byli bardzo ciekawi, jak to wyjdzie. Po spektaklach byli zadowoleni. Było sporo innych, bliskich mi osób. Nie chciałbym jednak nikogo wyróżniać. Myślę, że była to przede wszystkim rybnicka widownia. I to ona była moim przyjacielem. Tak czuję.

Czy jest szansa na to, że częściej będziemy pana widywać na rybnickiej scenie?

Nie wiem. Na pewno będę grał w Teatrze STU jeszcze przez jeden sezon, bo występy w Polsce jednak burzą moją pracę w Stanach Zjednoczonych. Muszę czasami rezygnować z ról, innych projektów. Ale cudownie grać w języku polskim. Powiem jedno: cały teatr, wszyscy ludzie, którzy pracowali przy tych spektaklach, byli docenieni. Rybnik wypadł doskonale.

Wyjechał pan do Stanów na początku lat 80. Teraz gra pan u Allena, braci Coen. A jak było na początku?

Zacząłem szybko grać, ale nie miałem za co żyć. Przez dziesięć lat malowałem ściany, żeby utrzymać żonę i dziecko. Równocześnie w słynnym teatrze La MaMa wieczorami grałem van Gogha i Gauguina jednocześnie. Zarabiałem 50 dolarów miesięcznie, a potem 50 tysięcy tygodniowo. Te pierwsze duże zarobki strasznie mnie bulwersowały. Pracuję ciężko, ale mam też szczęście, że tak wyglądam, tak brzmię, że ludzie chcą mnie oglądać.

Rozmawiał: Adrian Karpeta

Komentarze

Dodaj komentarz